WbS WbS
127
BLOG

PRZEMÓWIENIE KS. WALERIANA MEYSZTOWICZA Z OKAZJI ŚWIĘTA NIEPODLEGŁOŚCI z 1966 r.

WbS WbS Polityka Obserwuj notkę 3

PRZEMÓWIENIE KS. WALERIANA MEYSZTOWICZA Z OKAZJI ŚWIĘTA NIEPODLEGŁOŚCI WYGŁOSZONE 13 LISTOPADA 1966*)

Chciałbym zacząć do wspomnień z okresu, który bezpośrednio poprzedził naszą niepodległość. Było to w roku 1917 - luty i styczeń – byłem wówczas w wojsku rosyjskim na Wołyniu, w sztabie korpusu. Widzieliśmy wówczas narastającą ogromną potęgę carskiej Rosji: takiej potęgi, wiedzieliśmy, Rosja nie miała nigdy. Nie pamiętam milionowej liczby zmobilizowanych, ale pamiętam zaopatrzenie, takie że ludzie nie zjadali nie tylko chleba, który im rozdawano, ale i mięsa; że odzieży było w bród wszelakiej; że były podciągnięte bazy artyleryjskie z ogromną ilością pocisków, wyprodukowanych we Francji, w Ameryce; że do naszego pułku przydzielono nam, nie pomnę, ile, ale wiele anglo-arabów francuskich pełnej krwi, z którymi nie wiedzieliśmy, co zrobić: delikatne i piękne były to konie, doskonałe konie, ale wymagające opieki starannej. Ta armia rosła, w lutym i styczniu była potęgą ogromną. A my wówczas wiedzieliśmy też, co się dzieje z tamtej strony frontu: widzieliśmy, że Niemcy słabną i że przed nami stoi zupełnie jasna perspektywa wiosennej ofensywy, która nieuniknienie zaleje całą Polskę, dojdzie do Berlina. I my, Polacy w tym wojsku rosyjskim, mówiliśmy o tej przyszłości; a naszym marzeniem było, aby ten najazd nie był niszczycielski - o ile można tego uniknąć - aby zachować dobrobyt Poznańskiego, aby jakoś ochronić swobody kulturalne, które były w Małopolsce, we Lwowie, w Krakowie, w „Galicji”. To było naszym programem, to, o czym my, Polacy, wówczas marzyliśmy.

Mówię: styczeń-luty 1917 roku. A potem przyszło nagłe, dla nas niespodziewane zawalenie, abdykacja carów, a potem rządy jedne po drugich, coraz słabsze, coraz gorsze, coraz nikczemniejsze, rozkład tej armii, z której jako tako udało nam się sklecić Korpus generała Dowbora, i potem jeszcze ostatnie powodzenia niemieckie.

A w 20 miesięcy po tym lutym, w którym nam tak czarno świat się przedstawiał, oto listopad. Oto 11 listopada, oto początek niepodległości. Ta niepodległość zaczęła się od wojny. Cofający się Niemcy, w zmowie z bolszewikami, ustępowali im kraj, a my, jak można było, staraliśmy się organizować własną obronę. Pamiętam siebie w Wilnie, pamiętam swój wyjazd na daleką Północ, w rodzinne strony, do Poniewieża, a potem powrót stamtąd z kilkoma dziesiątkami konnych, byle jak uzbrojonych ludzi. Po kraju na pół swoim, a na pół podlegającym już wpływom bolszewików, przedzieraliśmy się przez knieje i przez lasy - by połączyć się z innymi oddziałami tego, co można było wówczas nazwać pospolitym ruszeniem Wielkiego Księstwa, gdzieś nad Niemnem; a potem pierwsze nocne uderzenie na bolszewików zwiększonymi już siłami: Prużany, Brześć; a w Brześciu już połączenie z wojskami, które szły z Warszawy do Wielkiego Księstwa Litewskiego, wojskami Korony - jak mówiliśmy wówczas.

I tak się zaczęła owa wojna. A toczyła się ze zmiennym szczęściem zwycięstwa i klęski, zakończona wspaniałym zwycięstwem 1920 roku. Zwycięstwo!

Skąd zwycięstwo? Wiemy dobrze, że Bóg kule nosi i bez woli Boskiej, bez łaski Boskiej zwycięstwa nie ma. Nie ma zwycięstwa bez męstwa żołnierza, ale nie ma też zwycięstwa bez wodza. I co to jest wódz? Na czym polega wodzostwo? Nie wiem. Odczuwaliśmy to wszyscy wówczas. Wódz to jest ten, który stoi na czele i którego obecność, którego wolę czujemy wszyscy, do końca, od wysokich sztabów do ostatniego rekruta. Wiemy: kto rządzi, ten jest wodzem. I mieliśmy takiego wodza, którego czuliśmy nad sobą. Jedni z sympatią, inni godząc się z tym, że taki jest, jaki jest. Aleśmy go mieli. I wiemy dobrze to, że gdyby nie on, to te wszystkie nasze po całym kraju zbierane drobne oddziały, tam, gdzie my ostatni, samozwańczy chorążowie ostatniego pospolitego ruszenia zbieraliśmy drobne grupy żołnierzy, że te wszystkie oddziałki byłyby tylko grupą rozpędzonych band, niezdolnych do stawienia nikomu oporu. Jeżeli one, wśród walk, z band zamieniły się w korpusy i pułki, to dlatego, że była organizacja, że było to POW, że były Legiony, że był jakiś kościec i jakiś sztab, że był jakiś punkt, dokoła którego to wszystko mogło się skrystalizować. A kiedy potem, po ostatecznym zwycięstwie, zwycięstwie osiągniętym ostatkiem sił, pytano wodza, kto zwyciężył, mówił Marszałek: ,Ja nie wiem, kto tę wojnę wygrał, ale ja wiem, kto by był głównym winowajcą, gdyby ona była przegrana”.

I zaczęło się owo dwudziestolecie. „Taka nam wyszła Polska z urzędu w powiecie i taka się powlokła do robót w kopalni”. Kraj był zniszczony, o tym zniszczeniu nie mamy dziś pojęcia. Brak było wszystkiego i trzeba było wszystko odbudować, odbudować bez kapitału, bo spotkaliśmy się od razu na początku z bojkotem kapitału międzynarodowego, który sam się dusił, ale Polsce pomagać nie chciał. Musieliśmy, tak jak później Hiszpanie, te kapitały stworzyć sami zaciskaniem pasa, polityką niskich zarobków, niskich płac: innych sposobów nie było. Wzięliśmy się do tej roboty wszyscy; można to porównać było do tego wozu, który tonął w błocie, gdzie wszyscy brali się za koła i za szprychy, żeby wypchać, żeby wyjść na drogę. Ach tak, były błędy, byli ci, którzy stali obok drogi i patrzyli, krytykując, że się ciągnie nie tak, nie tędy; byli ci, którzy ciągnęli źle, byli ci, którzy się mylili, i byli ci, którzy popełniali nie tylko błędy, ale i grzechy, i złość. Było to wszystko, ale pchało się ten wóz z nędzy ku odbudowie.

Potrzebne było zjednoczenie. Pamiętajmy: 100, więcej, 150 lat życia narodowego w zupełnie innych warunkach! Nie porównać szkoły, którą przez 100 lat otrzymało Poznańskie, do tej, którą przez te same sto lat otrzymywała Galicja, do tego barbarzyństwa, które przez ten sam czas zlewało się na zabór rosyjski. Zdawało się, odmienni ludzie nie poznają się, nie zrozumieją się: nic ich nie łączy, nic prócz języka i prócz wiary. I to zjednoczenie, praca nad tym zjednoczeniem to była ta wielka praca dwudziestolecia. Praca, szczególnie w tych krajach, które wychodziły spod okupacji rosyjskiej, nad odbudową świadomości religijnej. Praca ogromna! Pamiętam zapełnione seminaria, pamiętam tych biskupów, którzy od 5.00 z rana spowiadali w swoich kościołach, którzy mimo wieku, mimo słabego zdrowia po okropnych drogach odwiedzali po trzy, po cztery parafie dziennie, bierzmując ludzi - po kilka tysięcy w każdej parafii. Bo w zaborze rosyjskim biskupom nie wolno było wizytować diecezji. Całe lata spędzone w takiej pracy, nieustającej pracy! Pamiętam moich kolegów-księży, tych, którzy objeżdżali szkoły, tzw. konnych prefektów; wcale nie zawsze mieli chudą szkapę, aby z jednej szkoły do drugiej przejechać z lekcjami, a często musieli po błocie ganiać na furkach lub na rowerach. To była ogromna praca. I kto tej całej pracy, tej odbudowy nie pamięta, odbudowy wojska, odbudowy administracji, szkolnictwa, sądownictwa, odbudowy dyplomacji, odbudowy wszystkiego, kto tej pracy nad zjednoczeniem, tej pracy nad pogłębieniem religijnym nie przeżył, ten nie wie, nie rozumie, jaki to był okres.

I jakie ten okres dał wyniki! Bo oto w chwili, kiedy się zwaliła na nas zjednoczona potęga niemieckiego nowego pogaństwa i bolszewickiego bezbożnictwa, naród cały, jak jeden mąż, stanął przeciwko najazdowi. Cały! Nie było to tak jak w 1863 roku, kiedyśmy mieli przed sobą zamknięte chaty chłopskie; nie było to tak jak w 1918 roku, kiedy byli i tacy, i tacy, i nie wiadomo było, kto jest przyjacielem, kto wrogiem, kiedy - gdy się było w małych siłach - lepiej było przedzierać się przez śnieżne lasy, aniżeli ryzykować wejście do miasteczek, w których nie wiadomo, kto był. W 1939 roku byliśmy wszyscy razem zwarci. I nie brakowało w tej walce nikogo. I to pokolenie, które po klęsce 1939 roku, klęsce, którą można wyjaśnić dwoma słowami:
przewaga liczebna jak jeden do sześciu, przewaga zbrojeniowa, bez porównania dla nas jeszcze gorsza, spowodowana po prostu brakiem kapitału, brakiem kredytów: to pokolenie po klęsce wrześniowej sprawiło, że cały naród, jak stał, stanął do walki i cały naród walczył. I to zjednoczenie, to stworzenie z Polski jednego narodu, który do dziś jest jednym i trwa, to jest to, co było wynikiem pracy owego dwudziestolecia.

Przyszła klęska, ale klęska nie była kapitulacją. Mamy nowy rozbiór, nową niewolę, ale walka trwa; walka trwa szczególniej w dziedzinie ducha, tam gdzie bronimy naszego zjednoczenia z Chrystusem Panem, bronimy naszej wiary, bronimy się przed bezbożnictwem; tam gdzie bronimy pojęć zdrowych, które nam zostały wkorzenione przez wieki kultury, w tej walce z brakiem prawdy. Ta walka trwa i jest również walką z bezprawiem, które chce nam narzucić system ukazów.

Ta walka trwa; teraz w tej walce wydaje się nam, że jesteśmy znowu w chwili tak czarnej jak ta, wówczas, w styczniu i lutym 1917 roku, kiedy to byliśmy sami w tej potężnej armii rosyjskiej, która musiała się przez całą Polskę przewalić. Teraz wspominamy, jak potem raptem zabłysło światło. O tym pamiętamy my, którzyśmy to przeżyli, my starzy, zbliżający się już do ostatnich chwil naszego życia. Chcemy więc powiedzieć wszystkim innym: pamiętajcie, Pan Bóg nierychliwy. Deus mirabilis, ale sprawiedliwy. I naszym hasłem powinno być jedno, jedno tylko słowo: trwać!

*) X. Walerian Meysztowicz, "Gawędy o czasach i ludziach", Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1993

WbS
O mnie WbS

anglofil, dystrybucjonista, "autentyczny demokrata" (definicja JP2), emeryt, Wielkopolanin

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka