Teresa Karśnicka w 1946 roku
Teresa Karśnicka w 1946 roku
Wilk Miejski Wilk Miejski
361
BLOG

Niecierpliwość Porucznika i cierpliwość Bibliotekarki. Mamie Teresie pro memoria

Wilk Miejski Wilk Miejski Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0



Motto:


                    Niecierpliwość i cierpliwość

Niecierpliwy porucznik nie spodziewał się wojny
Spodziewał się jeleni w celowniku sztucera
Kiedy strzelał jelenie, wtoczył się walec wojny
Wrócił do domu, zabrał sztucer i szablę
Chciał strzelać do szkopów, tak jak do jeleni
Spotkał go Czas Apokalipsy, uciszył niecierpliwość...

Cierpliwa bibliotekarka spodziewała się wojny
Walczyła z czerwonym smokiem papierowym słowem
Kiedy szykowała więzienną wyprawkę, wojna przeszła obok
Cierpliwie czekała na synów, co słowem walczyli z pałkami
Wierzyła w cierpliwość słowa, co zburzy mury więzienia
Spotkał ją Czas Transformacji, paser państwowy nie oddał schedy...

Cierpliwość i niecierpliwość zostały jednako pokarane
Bowiem człowiek nie zna dnia ani godziny, zna kary rozliczne
Z grzech swoje i cudze, za cierpliwość i niecierpliwość, za życie
Wpisane w spektakl zła i dobra, gdzie reżyser kocha jeno swoje pomysły...

                                                *
3 października 2017 roku,                                                       AntoniK



Wspomnienia o Mamie Teresie



1. Istnieją pewne gesty i zachowania, które Polacy czynili przez wszystkie wieki swojej historii – w najbardziej dramatycznych jej okolicznościach. Zawsze te same. Ich wymowa jest ciężkim kęsem do strawienia dla ludzi znikąd.
We wspomnieniach Teresy Karśnickiej – Kozłowskiej pojawia się wyrazista i barwna postać ojca, Ksawerego Karśnickiego, dziedzica majątku Siemkowice (pogranicze ziemi łódzkiej i poznańskiej). Ten rolnik z wyboru i z zamiłowania cieszył się szacunkiem i przyjaźnią sąsiadów. Dzięki talentom organizacyjnym i społecznym, miłemu usposobieniu, wielkiej kulturze, zyskał oddanych i lojalnych współpracowników w prowadzeniu majątku i wierną służbę. Ochotnik, wraz z bratem Antonim, w wojnie bolszewickiej. Obaj wrócili do domu z Krzyżem Walecznych jako oficerowie.
Po studiach na SGGW gospodarował na 600 hektarach. Znawca i miłośnik koni, prezes Związku Hodowców w powiecie kolskim, znakomity jeździec, laureat konkursów hippicznych, był też zapalonym myśliwym. Dzięki sprzedaży koni dla wojska, tzw. remontów – musiały być to konie najwyższej klasy – majątek Ksawerego Karśnickiego rozkwitał. Jego skarogniady wierzchowiec o imieniu Habdank zdobył złoty medal na wystawie w Poznaniu w 1938 roku.
Za roczne zbiory ze swojej ziemi Ksawery Karśnicki kupił w tym samym roku najnowszy model luksusowego samochodu marki Vauxhall.
Dziedzic Siemkowic był miał przy boku piękną i oddaną żonę, Wandę z Orzechowskich, kobietę wyjątkowej subtelności i mądrości, z którą mieli czwórkę dzieci. Kształcili je w domu. Koniec karnawału 1938 roku spędzili w Warszawie. Jak pisze autorka wspomnień, oboje doskonale się bawili. Przemieszczali się od Fukiera do Złotej Kaczki i ze Złotej Kaczki do Europejskiego, oglądając rewie i operetki… Może czuli, że tańczą na wulkanie?
„Piękny Porucznik”, jak o nim mówiono wśród sąsiadów, był uczestnikiem Pielgrzymki Ziemian na Jasną Górę w 1936 roku. Nie znosił religijnej ostentacji, ale miał wiarę. Typowo polski przypadek człowieka do tańca i do różańca, pełnego wigoru, inicjatywy, pogody ducha, rodzinnego, ufnego w opiekę Bożą. Miał czterdzieści lat, gdy stanął oko w oko z rzeczywistością, której możliwość dotąd uparcie negował: napaści Hitlera na Polskę.
Wcześniej po prostu nie przyjmował do wiadomości informacji o nadciągającej katastrofie. Taką miał skazę. Katastrof miał serdecznie dość. Żył planami rozwoju hodowli koni, unowocześniania majątku. Starannie, pod opieką domowych nauczycieli, wychowywał i kształcił  dzieci – wraz z żoną, która tę domową edukację nadzorowała, zwłaszcza od strony religijnej. Nie wierzył, jak często powtarzał, że wojna może wybuchnąć. Podśmiewał się z ludzkiej histerii, oburzała go psychoza wojenna. Był pewien, że po tym wszystkim, co przeszła Polska, on sam, brat, rodzina, już nic złego nie może się zdarzyć. Wyczerpały się wszelkie miary cierpienia i ofiary.
31 sierpnia wyjechał beztrosko na całodobowe polowanie. 1 września o świcie ustrzelił w tzw. Mokrym Lesie pięknego jelenia…
W chwilę potem, jak pisze jego córka, usłyszał detonacje. Niemcy bombardowali Wieluń. Jeszcze przed wypowiedzeniem wojny… (Agresorzy użyli bombowców nurkujących Ju 87B. Zginęło ponad tysiąc cywilów, w tym chorzy ze szpitala, który oznakowany był czerwonym krzyżem. Miasto zostało zniszczone w 75 procentach, między innymi runęła zabytkowa XIII – wieczna kolegiata św. Michała, którą w rok później hitlerowcy wysadzili w powietrze, na jej miejscu postawili baraki dla urzędników;  był to pierwszy akt niemieckiego bestialstwa i terroru wobec ludności cywilnej na ziemiach polskich).
2 września, po zabezpieczeniu transportu do Lwowa najlepszych koni z majątku, Ksawery Karśnicki pożegnał się z bliskimi. Dwunastoletnia córka patrzyła ze zdumieniem jak wkłada swój mundur oficera rezerwy 15 pułku ułanów i rogatywkę ze szkarłatnym otokiem.
„… brzęcząc szablą i ostrogami wyszedł z pokoju (…) skupiony i już daleki…” . ” W drzwiach holu zatrzymał się na moment, zasalutował i w następnej chwili siedział już w swojej limuzynie obok szofera Jarugi. Samochód szybko zniknął za bramą wjazdową”.
Między jego pokpiwaniem z ludzi przejętych nadciągającą katastrofą a natychmiastową decyzją wyruszenia na front – nie czekając na rozkaz, jeszcze bez wezwania dowództwa – upłynęła niecała doba.
3 września wrócił do domu, odesłano go z pułku stanowczo nakazując czekanie na wezwanie ze sztabu.
4 września, wobec zbliżających się do domu niemieckich oddziałów zarządził natychmiastową ewakuację dzieci wraz z krewnymi i podopiecznymi, za Wisłę.
„Przygotowania do drogi było błyskawiczne”, pisze Teresa Karśnicka – Kozłowska. „Mamusia skreśliła nam znak krzyża na czole, ojciec ucałował pierworodnego i dał mu sygnet; każdą z nas [trzech sióstr – EPP] podniósł wysoko, wysoko do wysokości swojej głowy i powiedział: Bądź dobrą Polką! …Odjechaliśmy w ciemną noc” .
5 września – według relacji żony Wandy, ponownie włożył mundur, wziął swą szablę ułańską, broń krótką i sztucer myśliwski. Tym razem powiedział nieco więcej: że ostatnią kulę zachował dla siebie.„Pożegnał obie babcie i mamusię”, pisze córka, „która zawiesiła mu na szyi ryngraf z Matką Boską i patrzyła jak wskakuje na wierzchówkę Gardę, aby przyłączyć się do pierwszego napotkanego oddziału”.
Tego samego dnia żona otrzymała wiadomość od ordynansa, że został wcielony do pułku kawalerii.
7 września jedna z kuzynek widziała go w konnej grupie zwiadowców w okolicach Warszawy.„Podjechał do niej, pożegnał się i prosił o przekazanie Wandzie ostatniego przesłania słowami, że jak się ma tak wielki skarb, to docenia się go w pełni wówczas, gdy się go traci”.
Brał udział w bitwie nad Bzurą. Nie wrócił nigdy do domu. Rodzina nie znalazła miejsca pochówku.
W bitwie zastąpił generałowi Grzmotowi – Skotnickiemu (z którym był spowinowacony) kierowcę, który poległ na początku bitwy. Najprawdopodobniej razem z nim zginął od bomby.
W listopadzie 2003 otrzymałam list od córki pana Hałaszkiewicza, który był w Siemkowicach sekretarzem gminy i z panem Ksawerym Karśnickim chodził na polowania. Autorka dobrze znała jedną z jego córek, Marię, wygnaną z rodzinnego domu i mieszkającą po wojnie w Częstochowie. Jakiś uparty rodzaj pamięci – coś w rodzaju bolącego i bardzo wrażliwego miejsca, które mimo okładów i smarowań wciąż daje znać o sobie – przecież minęło już tyle lat!  – o ludziach, których już nie ma, kazał tej pani pobłogosławić mnie za to, że tę rodzinę przypominam (pisałam o niej w prasie). Nie ma ich, a nie sposób o nich zapomnieć.
(...) Dziś w Polsce dominują w publicznej sferze ludzie znikąd.
Jaką stworzą Polskę? Zastąpili dogmaty opiniami, altruizm interesami, wiarę ideologią. Prawdę, wyrażającą się w pięknym języku polskim, bełkotem. Nie potrafią o nic walczyć. Potrafią się do wszystkiego dostosować. Nie są to spadkobiercy naszej cywilizacji.
Prawdziwy Polak – katolik nigdy nie podniósłby ręki na Żyda, nie spostponowałby go plugawym określeniem czy głupkowatym rechotem. Nie nienawidziłby cudzoziemca. Nie napiętnowałby jako obcego człowieka, który wyłamuje się z zachowań stadnych i ze stadnego sposobu myślenia. Nie szkalowałby też nigdy zamordowanego prezydenta swojego kraju. Nie wyśmiewałby się z przywódcy opozycji; nie mówiłby o jego wzroście, czy innych cechach fizycznych. Spaliłby się ze wstydu, gdyby miał dać powody, by go uznano za kogoś zdolnego do podobnych zachowań.
(...) Absolwentka SGGW, z życiowej konieczności bibliotekarka w Bibliotece Głównej Politechniki Gdańskiej, pracownik naukowy, społeczniczka z zacięciem do robienia wszystkiego, co służy innym, z talentem, pasją, zaangażowaniem, a zarazem z tak rzadkim dziś taktem, kulturą, delikatnością – której nigdy za mało – wobec drugiego człowieka. Działaczka uczelnianej „Solidarności”, autorka i kolporterka prasy i wydawnictw podziemnych w stanie wojennym, człowiek cały dla innych. Niemal zawsze w cieniu, nigdy na pierwszej pozycji, zawsze, w białych rękawiczkach dyskretnie eliminowana.
Antoni Kozłowski wdzięczny jest Matce przede wszystkim za to, że mocno zakorzenił się w życiu, jak pisze, „na fundamencie rodzicielskiej miłości”. Była tak cierpliwa w znoszeniu niepowodzeń i  niezrównana w cieszeniu się wszystkim, co dobre, choćby były to rzeczy najmniejsze, przez innych zupełnie lekceważone, bo nie materialne.
Razem z mężem, prof. Janem Kozłowskim, tworzyła dla trzech synów dom – było to zwykłe mieszkanie w bloku – którego ściany wydawały się im murami niezniszczalnej twierdzy, tak wielkie dawał poczucie bezpieczeństwa.
„W obliczu współczesnego egoizmu dorosłych, traktujących dzieci jako przeszkody w realizacji ich prestiżowych i hedonistycznych celów życiowych, dzieciństwo, jakie nam ofiarowali Rodzice, zwłaszcza Mama, ma koloryt mitycznej Arkadii”.
Ta smukła, zawsze elegancko, choć bardzo skromnie ubrana pani, którą zapamiętano w jej środowisku także jako kogoś, kto posługiwał się piękną polszczyzną, językiem, który miał odcień „dawnego świata” była niecierpliwa jak jej ojciec. Niecierpliwa w dawaniu siebie.

fragment tekstu Pani Ewy Polak-Pałkiewicz "Niecierpliwość porucznika"




2. Dziś są imieniny Teresy (3.10.2017 od red.). To imię świętych niewiast. Jedną z nich miałem nawet zaszczyt poznać osobiście. Była to święta Teresa Kozłowska z domu Karśnicka. Poznałem ją jako mamę mojego kolegi Antka, z którym łączyła nas aktywność w podziemiu solidarnościowym. Jej matczyne serce było tak wielkie, że nie ograniczało się do własnych synów. Była chyba mamą dla wszystkich, którzy bywali w domu Państwa Kozłowskich. W każdym razie ja bardzo odczuwałem jej matczyną troskę również o mnie. Chociaż byłem mało rozmowny i nie chwaliłem się moją działalnością, doskonale wyczuwała co robię i zawsze mi w tej mojej aktywności błogosławiła. Czułem, że jestem na Jej liście osób, za które stale się modli. Zawsze, kiedy mnie spotykała, mile się do mnie uśmiechała i jak nikt inny z czułością zwracała się do mnie per Zbyszeczku. Kiedy niespodziewanie znalazłem się na bruku, gdyż wynajmujący mi pokój przestraszył się że mogę być działaczem podziemia, Pani Teresa zaproponowała mi gościnę w swoim mieszkaniu. Nie byłem łatwym lokatorem. Oprócz „dziwnych” paczek miałem ze sobą m.in. dużą deskę kreślarską A0 (1,5m x 1,m) na której kończyłem projekt dużego statku. Dla Pani Teresy to była tylko jedna z wielu drobnych niedogodności w jej domu, o których nawet nie wspominała. Zapraszała mnie do rodzinnego stołu w swoim pokoju na wspólne rodzinne kolacje. Zauważałem jak bardzo była zmęczona i wyczerpana nienormalnym życiem w stanie wojny. Domyślałem się, że też intensywnie pracuje w podziemiu, ale o tym się po prostu nie mówiło. Z trudem utrzymywała otwarte powieki. Do tego jeszcze wysłuchiwała relacji dnia ich niepokornych synów, które to świadectwa mroziły krew w żyłach każdej osoby, a co dopiero matki. Któregoś razu syn Pani Teresy (Antoni) wrócił z zadymy z wybitym okiem. Nie pozwolił sobie okazywać jakiejkolwiek litości, choć było widać jak bardzo cierpi on i jego kochana mama. Na czas dziennika telewizyjnego telewizor Państwa Kozłowskich Antoni wystawiał za okno, żeby czasem komuś nie weszła do głowy jakaś medialna zaraza. Za to Pani Teresa cudownie opowiadała o swoich wojażach po święcie, o pielgrzymkach po Ziemi Świętej, po Hiszpanii itd. Pani Teresa interesowała się również moją pracą zawodową. Pomogła mi w znalezieniu lepszego dla mnie miejsca pracy. Była dla mnie nie tylko drugą mamą ale przede wszystkim tą żywą, prawdziwą Solidarnością, z którą w dniu 13 grudnia 1981 postanowiłem na dobre i złe związać swój los. Kiedy po dziesięciu latach mego życia w Solidarnym Gdańsku wróciłem do swojej rodzinnej miejscowości na Mazurach, Pani Teresa przysyłała mi kartki pocztowe z cudownymi życzeniami. Domyślała się, że nie ustaję w swojej aktywności. Kiedy Premierem PRL został Tadeusz Mazowiecki Pani Teresa wraz ze swoim mężem złożyła mi krótką wizytę w moim rodzinnym mieście. Byli bardzo optymistycznie nastawieni do zmian w naszej Ojczyźnie. Niestety, w krótkiej rozmowie nie podzieliłem ich optymizmu. Było to już po najdłuższym, bo 40-dniowym, strajku w PRL-u, w Rominckim Gospodarstwie Rolnym w Gołdapi, w którym brałem udział jako organizator Niepodległościowej Partii „Solidarność”. Pani Teresa nawet nie próbowała ze mną polemizować tylko udzieliła mi pobłogosławiła w mojej pracy dla Ojczyzny. I właśnie po tej wizycie zrozumiałem, że Pani Teresa Kozłowska przyjechała tylko po to aby mnie pobłogosławić na dalsze moje życie, ponieważ była osobą prawdziwie świętą.

Zbyszek Arnik Maciejewski z Kętrzyna




3.Pamięci Pani Teresy - dygresje

Czy odejście to tylko przejście w stan spoczynku i odpoczynku od zgiełku życia, czy wyjście po angielsku do dalszych ubikacji, niewidocznych dla zaaferowanych wielkimi sprawami małego bytu?
 
Kto szczerze płacze
 
Kto szczerze płacze nad cierpieniem papieża, zbawia Kościół
Kto szczerze płacze nad cierpieniem bliźniego, zbawia siebie
Kto szczerze płacze nad cierpieniem brata mniejszego, zbawia świat


CHOCIAŻ

Teresie Kozłowskiej
za piękno słowa,
dobre myśli i uczynki


Chociaż „hiacynt posmutniał” a telefon głuchy
Księżyc blady lunatyk niknie w oczach prawie
Chociaż lampa przygasa i cichnie brzęk muchy
Fruwają między nami słów wykwintnych pawie

Ziemia gasi trzy gwiazdy na każdym zakręcie
Wóz po niebie zygzakiem krzywe koła toczy
Choć nie działa sprawdzone w modlitwie zaklęcie
Warto jednak spojrzeć Człowiekowi w oczy

Ted Dziewanowski z Gdańska



4. Pani Teresa Kozłowska, wspomnienia: Krzysztof Dowgiałło.
Poznałem panią Teresę Kozłowska w drzwiach jej mieszkania przy ulicy Politechnicznej we Wrzeszczu. Były to lata dziewięćdziesiąte uchodzące za „czas swawoli”, czas zdjęcia komunistycznego kaftanu bezpieczeństwa.  Pani Teresa otworzyła mi drzwi pomimo, że towarzyszył mi wilczur o milicyjnym rodowodzie. Powiedziałem swoje nazwisko i zapytałem czy znajduje się w domu jej syn Antoni. Pani Teresa bystro oglądała moją postać i lekko zagadnęła o genealogię mojej rodziny. Niedługo potem pojawił się Antoni, syn pani Teresy. Ale pani Teresa zaraz zaprosiła mnie do stołu w kuchni. Wiedziała o naszej rodzinie wiele szczegółów, ale mój pies też nie został pominięty w konsumpcji stołu. Pani Teresa znała historię Litwy i Białorusi, a więc pośrednio mojej rodziny wystawionej na tygiel etniczny prawosławia i radzieckiej Rosji. Kiedy pojawił się Antoni rozmowa przyjęła charakter żartobliwy. Pani Teresa zaczęła podawać pewne przystawki, a Antoni przemycił na stół karafkę z mocniejszym napojem. Po pewnym czasie rozstaliśmy się w jak najlepszych humorach. Był to czas naszej swawoli umiarkowanej, bowiem pod protekcją Pani Teresy.
Odtąd spotykaliśmy się wielokrotnie.
W naszych następnych rozmowach ustaliłem, że pani Teresa Kozłowska utożsamiała się z Politechniką Gdańską jako z bardzo ważną instytucją. Krytykowała moje młodzieńcze poglądy (o sztywniakach, pomylonych, pajacach), gdyż jej niepodważalnym „credo” było uznawanie nauk ścisłych za sprawę zasadniczą dla kultury narodowej.
Pani Teresa lubiła gości. I tych ważnych z pierwszej półki społecznej i tych mniej ważnych (takich jak ja). W jej domu odnajdowałem pewien niepowtarzalny styl arystokratyczny, pewną doskonałość wobec form i zachowań, którym wszyscy musieli podlegać. Pani Teresa nie była tyranką, ale swoja delikatnością i taktem zmuszała wszystkich do podporządkowania się jej woli. Pani Teresa była słuchana, ale nie podziwiana. W pewnym sensie obawiano się jej… Wydała na świat trzech synów: Antoniego, Ksawerego i Andrzeja. Każdy z nich poszedł swoja drogą, ale pani Teresa oczekiwała, że chociaż jeden z nich pójdzie drogą naukową jej męża. 
Odeszła cicho jakby nikomu nie chciała narzucać faktu swojej eschatologicznej sytuacji. Była to osoba z dalekiego, arystokratycznego świata, gdzie pojecie męstwa, odwagi i wierności miało swoją niepodważalna wagę.




5. Ja zaś, jako syn wyrodny, ale naprawiony, dodam i podkreślę z naciskiem, iż dowiedziałaś się się u kresu Twej ziemskiej drogi, Mamo, że wychowałaś dobrze, bo z sercem, cierpliwością i gorliwością, swych synów! Jednak oni, nim "dochrapali się rozumu", po drodze przysporzyli Tobie, jako sarmaccy birbanci i lekceważący wykształcenie rebelianci dobrych tradycji, masę, czasem trudną do udźwignięcia, trosk i zgryzot, tak! Ale to pozory rzekomej porażki wychowawczej! Choć tak postrzegani jesteśmy przez kanapowych moralistów, a oceny owe wynikają z tego, że nie znane są im oczywiście metamorfozy psychologiczne, bo mentalnie skostniali i realia historyczne, a takie postacie, powszechnie postrzegane jako święte, jak Paweł z Tarsu, Augustyn, Albert Chmielowski i także Jack London, Albert Schwaicer, prowadzili w młodości, delikatnie mówiąc, „światowe życie”. Nie porównujemy tu się do wielkości owych "cudownie przemienionych", ale do procesu przemiany, który i nam się przydarzył. "Wychowawcza tresura, formująca bezwolnych i pozbawionych własnego rozumu „prawomyślnych obywateli” nie umywa się pedagogicznie do procesu wpajania w umysły wartości popartych przykładem Wychowawcy, które to w toku indywidualnego tempa dojrzewania i wielu niesforności popełnianych po drodze, zawsze dojdą do głosu i zaowocują! Zasiew zawsze da plon, jeśli sukcesywnie wypleni się z pola chwasty!" (mowa pogrzebowa, fragment z 29 sierpnia 2002 roku). Twoje, Mamo, cierpliwe oczekiwania na synowskie, rzetelne odebranie kindersztuby, po latach rozczarowań, spełniło się!
Ale musi tu być także dopełnienie, także wielce osobiste... Wobec Mamy nie miałem czystego sumienia jako "knąbrny młodzian" i długo jeszcze, jako birbant i szaławiła, o czym publicznie wspominałem wiele razy, takoż o naszej podłej i niewdzięcznej postawie "synów marnotrawnych", ale każdy z nas, synów Mamy Teresy, chronologicznie: Antoni, Ksawery i Jędrek, jak mógł, tak odrobił swą "lekcję życia", dostał należne cięgi od losu i wreszcie swoje życie, nie powiem - zbliżył do ideału, ale unormował. Ja wyprostowałem wszytko, może prawie wszystko, podczas ostatniego okresu Jej życia, ciężkiej choroby, kiedy towarzyszyłem Mamie dzień w dzień, dawałem, na swoją miarę, serce i troskę. Naprawiłem, co mogłem, ale wszystko sobie wyjaśniliśmy i dostałem "rozgrzeszenie"! Mało tego, w ostatnich dniach życia Mamy, byłem zdumiony, bowiem powiedziała mi wtedy Mama, że nosząc długie włosy nie wyglądam jak hippies, ale jak rycerz, zaś moja wiara, bez boga obrazkowego i kościoła biurokratycznego, jest więcej warta od klepania modlitw i tuczenia kościelnej tacy. Byłem zdumiony, kiedy powiedziała, że kiedy jest bliżej Boga, widzi teatralność i wręcz hipokryzję kościoła! Była na wszystkich pielgrzymkach JP II do Polski, jako ich gorliwy uczestnik, ale o tej, które trwała w czasie Jej odchodzenia słuchała bez zainteresowania, aż wreszcie usłyszałem: "Prawdziwy wyznawca ma wiarę w sercu, nie musi jej karmić ulicznym spektaklem". To są wielkie słowa, zmuszające do refleksji, nieprawdaż? Lecz dodam jeszcze, dla jasności, że Mama w dniach ostatnich swoich nie stała się heretyczką, o nie! Dostrzegła jeno różnicę pomiędzy wiarą, a egzaltację religijną. Na Jej prośbę został przywołamy ksiądz i uczynił ostatnią posługę wobec Mamy, na on czas pacjentki Kliniku Ortopedycznej AMG...

Zatem w dniu Jej śmieci czułem się pojednany z Mamą, zdjąłem z barków brzemię niewdzięczności, a przez lata, co potem nastały, świadczeniem licznym bliźnim w potrzebie wymierne dobro na swoją miarę, wychowywałem Córkę Selenę troskliwie i tolerancyjnie, zatem zło odczyniłem, ale zapewne nie do końca. Zatem dlatego też przyjąłem takie zobowiązanie: skoro Mama nauczyła mnie kultury i elegancji języka, kultury codziennej i patriotyzmu, to muszę też zapamiętać i tą lekcję, a realizować ją praktycznie, pamiętając, iż: "bliźniego swego nie zostawiaj w potrzebie samego". Na razie się udaje, idę ścieżką Mamy, ale chcę także zrealizować zadanie, aby "uczeń przerósł Mistrza"! W tm celu, wespół z zacną i wielce aktywną społecznie, Dorotką Maksymowicz-Czapkowską powołaliśmy do istnienia Stowarzyszenie "Nasz Polski Dom", które ma ambitne, prospołeczne i patriotyczne plany, w dużej i mniejszej skali, więc życzliwi i świadomi - trzymajcie za nas kciuki! "W życiu piękne są tylko chwile", tak za Rysiem Ridlem, chwile, kiedy twoja ręka przykłada się do idei - zło dobrem zwyciężaj! Czy ktoś zna bardziej kreatywną i szlachetniejszą ideę? Czekam! A na razie, czekaj Mamo na pośmiertny Krzyż Solidarności, dostaniesz, jak nasz orzeł koronę, tak...

Antoni Kozłowski


Post scriptum

... Życie na wsi niosło nie tylko polowania i zabawy - było głównie wytrwałą pracą, a zdarzały się i wydarzenia przykre, jak pożar stajni lub podpalenie sterty i młockarni. To ostatnie było szkodą z premedytacją - sprawcą był komunizujący włóczęga. Tatuś był tak silny, że rzucił się, w pojedynkę, odciągając młockarnię z płomieni. I ruszył ją z miejsca, ale kosztem uszkodzenia kręgosłupa i nabycia przepukliny. W dwa tygodnie później był operowany w Warszawie w klinice św. Józefa i teraz to Mamusia czuwała przy Tatusiu tak jak, przed niejakim czasem, on przy niej. Operacja i rekonwalescencja przebiegły szybciej, niż się spodziewano. Opuszczając klinikę, zostawili w kaplicy votum dziękczynne - srebrne serduszko św. Teresie. Bo Tatuś, daleki od religijności czułostkowej, zawsze oddawał Bogu, co boskie... Był szczodrym kolatorem dąbskiego kościoła i współfundatorem jego dzwonów. W czerwcu 1930 roku była wizytacja parafii przez biskupa Radońskiego i wówczas odbyła się konsekracja dzwonu - Tatuś trzymał go w pierwszej parze, wraz z wójtową Alagierską. Po uroczystościach dąbskich, biskup przyjechał do Karszewa. Powitała go przed bramą banderia konna, a dom był odświętnie udekorowany. Zaś sensownej w treści i piękną polszczyzną wygłoszonej mowy powitalnej karszewskiego dziedzica nie powstydziłby się żaden senator... 6 czerwca 1937 roku oboje nasi Rodzice byli z pamiętną pielgrzymką ziemian na Jasnej Górze, w której wzięło udział ponad 6 tysięcy osób. Snadnie możnaby powiedzieć o naszym Tatusiu, że był do tańca i do różańca. ,,Jak z płatka'' wychodziło mu organizowanie imprez małych i większych: od mini - rajdu konnego, kiedy to w trzy konie, oboje nasi Rodzice i pan Tadeusz Zielonka, pojechali odwiedzić pana Bartoszewicza w Wicieninie nad jeziorem Brdowskim, po sylwestrowy 1934/35 roku kulig samochodowy (konny, uprawiany od pokoleń, spowszedniał!) trasą: Zbylczyce - Kraski - Karszew - Tarnówka. Z rozmachem! Na przekór kryzysowi 1934 roku i wyniszczającym podatkom! Bardzo zabawowo spędzają też Rodzice ostatki 1938 roku: przemieszczają się od Fukiera do ,,Złotej Kaczki'' i ze ,,Złotej Kaczki'' do ,,Europejskiego'', oglądają rewie i operetki... Może czuli, że tańczą na wulkanie?
Jest rok 1939. Skwarny sierpień dobiega końca... Poprzedziły go miesiące narastającego napięcia, uważanego przez część społeczeństwa (z Tatusiem włącznie) za psychozę wojenną, a przez pozostałą przeżywanego jako zbliżanie się czegoś nieuchronnego i strasznego... Audycje radiowe i artykuły w gazetach mówią o polskiej mocarstwowości, wrogie radio Wrocław grozi i przestrzega Polaków, afisze zapewniają, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi... Na rynkach miast i miasteczek uroczyście wystawiane są karabiny maszynowe lub działa przeciwlotnicze ufundowane przez miejscowe społeczności, piwnice przerabiane są na schrony przeciwlotnicze (także w Karszewie), zbiera się składki na LOPP, a na bezchmurnym niebie bardzo, bardzo wysoko krążą samoloty. Koloniści niemieccy, którzy zwartą społecznością zamieszkiwali Wiesiołów oraz inne, sąsiadujące z Karszewem wsie, stawali się coraz butniejsi. Mówiono, że posiadają broń... Chodzili grupowo na ćwiczenia strzeleckie, dawali znaki przelatującym samolotom i posiadali nadajniki radiowe. Zaś wielu chłopów zmobilizowano...
Ostatniego sierpnia, w przeddzień sezonu, Tatuś, jak każdego roku, wyjeżdża polować na jelenie do Siemkowic. 1 września o świcie, ustrzelił - podchodząc z nieodstępnym Ludwikiem - w ,,mokrym borze'' jelenia. W chwilę potem oglądając wieńce, usłyszał detonacje. To było bombardowanie Wielunia... Trofeum nie ma już żadnego znaczenia! Tatuś wie, że przyszło to, przed czym bronił się świadomie i podświadomie: WOJNA! Kiedy dojechał do domu Babcia wychodzi mu na przeciw, pod lipę: WOJNA! Teraz lawinowo następują po sobie śpieszne decyzje i jeszcze śpieszniejsze ich wykonawstwo: zabranie Babci, najwartościowszych koni, najlepszych obrazów, najcenniejszych pamiątek, sreber, porcelany... Pośpieszny wybór tego, co ocalić przed Niemcami i wywieźć 100 km dalej od granicy - do Karszewa!
2 września, przed południem, przyjeżdża powozem, sam powożąc, Tatuś z Babcią, a za nimi wymoszczone słomą wozy załadowane skrzyniami. Przy dyszlach - siemkowskie folblutki, a przytroczone do wozów - wybrane tegoroczne remonty - ogierki. Przeważającą ich część, wraz ze swymi z Łukomierza, Stryjek wysłał tegoż dnia do Lwowa. Tatuś przywitał najbliższych, przełamał się słowem z wujami Myszkowskimi, którzy nieco wcześniej przyjechali, jako uciekinierzy, z Zapolic, pobiegł przypilnować wyładowania skrzyń z wozów do garażu, po czym wszedł do swego pokoju, owładnięty już tylko jedną myślą: Ojczyzna w niebezpieczeństwie! Włożył swój mundur oficera rezerwy 15 pułku ułanów, rogatywkę ze szkarłatnym otokiem i, brzęcząc szablą i ostrogami, wyszedł z pokoju piękny jak malowanie, skupiony, już daleki... Widać było jego hamowane wzruszenie, więc może właśnie dlatego szybko pożegnał Mamusię i obie Babcie, uściskał Pierworodnego i nas trzy, obiecując napisać z Poznania. W drzwiach holu zatrzymał się na moment, zasalutował i w następnej chwili siedział już w samochodzie, obok Jarugi. Samochód szybko zniknął za bramą wjazdową... Tatuś pojechał do dowództwa pułku w Poznaniu, niespokojny, że przecież jest wojna, a on nie ma jeszcze wezwania... Nadchodzi niesamowita noc - dom pełen jest obcych, spanikowanych ludzi, uciekinierów z Poznania i znad granicy, a my trzy śpimy, jak zające pod miedzą, w pokoju Mamusi. Dom huczy i szumi... I nagle staje się coś niezwykłego: obudzona radosnym skomleniem Wykopa, słyszę sprężyste kroki, brzęk ostróg i... Tatuś przechodzi przez pokój gdzie śpimy, i wchodzi do swego. Bez trudu, mimo mroku, znajduje coś w szufladzie sekretarzyka i wychodzi, równie szybko, jak wszedł. Nie wytrzymuję: wyskakuję z łóżka, szarpię Łusię i Marietkę - Tatuś wrócił! Czy to jawa, czy sen? Wrócił! Przekonujemy się o tym rano. W pułku powiedziano mu, że ma wszystkie cechy żołnierza, poza cierpliwością: ,,ludzi mamy dość. Niech pan wraca do domu i czeka!'' 3 września Tatuś, już po cywilnemu, jest wszędzie obecny: w domu, na podwórzu, w stajniach oraz w lesie mniewskim na poborze koni, w którym zmobilizowano wiele koni karszewskich, a wśród nich siwą wierzchówkę Tonia, ,,Niemkę''. 4 września, właśnie wtedy gdy Mamusia z panną Ireną wsiadały do bryczki, aby - według zarządzenia władz i dostarczonej listy - rozwieść worki mąki, cukru, kaszy i kartofli rezerwistkom - nadjechał na rowerze ,,umyślny'' z Dąbia z kartką od pana Zygmunta Gogeli - farmaceuty i właściciela apteki: ,,Czy pan chce mieć krew swej żony i dzieci na sumieniu'' - pisał pan Gogela - ,,Niemcy wkraczając mordują kobiety i dzieci. Żądam pojazdu do ewakuowania moich najbliższych za Wisłę!'' Tatuś natychmiast zarządził ekwipaż do Dąbia, dla rodziny aptekarza i błyskawicznie zadecydowali z Mamusią wysłać za Wisłę i ,,Dudki'' z obiema pannami Romantowskimi, Stefę - nianię Marietki i Helcię - córkę lokaja Klemensa - chrześniaczkę Mamusi, a moją rówieśnicę. Przygotowanie do drogi jest błyskawiczne. Mamusia kreśli nam znak krzyża na czole i całuje, Tatuś ściska Pierworodnego i daje mu sygnet; każdą z nas podnosi wysoko, wysoko do wysokości swej głowy i mówi to jedno: ,,bądź dobrą Polką!'' Mnie daje złoty zegarek, Łusi - pieczątkę złotą, a Marietce - złoty ołówek. Odjeżdżamy w ciemną noc i wielką niewiadomą... Teraz Tatuś - jest już 5 września - ponownie wkłada mundur, bierze swą szablę ułańską, broń krótką i sztucer myśliwski. Tym razem mówi nieco więcej: że ostatnią kulę zachowa dla siebie. Żegna obie Babcie i Mamusię, która zawiesza mu na szyi ryngraf z Matką Boską i patrzy, jak wskakuje na wierzchówkę Gardę, aby przyłączyć się do pierwszego napotkanego oddziału. Jeszcze w południe tegoż dnia przysłał do Mamusi młodziutkiego ordynansa z wiadomością, że jest już wcielony do pułku. Do którego - pozostawało tajemnicą wojskową... 7 września, w okolicach Warszawy, widziała go ciocia Tola Maringe'owa w konnej grupie zwiadowców. Podjechał do niej, pożegnał i prosił o przekazanie Wandzie ostatniego przesłania słowami, że jak się ma tak wielki skarb, to docenia się go w pełni wówczas, gdy się go traci...
Wersje śmierci Tatusia są dwie. Pierwsza, że w bitwie nad Bzurą zastąpił generałowi Grzmotowi - Skotnickiemu (byli spowinowaceni) poległego kierowcę i tam zginęli obaj. Byli na to świadkowie. Druga, że zginął w Puszczy Kampinowskiej. Gajowy karszewski, Stanisław Otto, żołnierz Września, który tam się znalazł ze swym oddziałem i zmęczony siedział nad rowem, spostrzegł naszego Tatusia w trójce konnych, jadących leśną drogą. W miejscu prawej ręki miał na barku zwit skrwawionych bandaży. Otto biegł za konnymi, krzycząc: ,,panie dziedzicu, panie dziedzicu!'' Tatuś usłyszał, odwrócił się i - podobno - uśmiechnął się blado i desperacko machnął ręką. To wszystko... Tam, w Kampinosie, poległ z upływu krwi...
Późniejsze, nieustanne poszukiwania Mamusi przez Czerwone Krzyże: polski, szwajcarski, szwedzki i japoński, albo sprowadzają się do uzyskania informacji ,,zaginiony'' albo do pomylenia Tatusia z wujem Felkiem Karśnickim, przebywającym w Oflagu II C w Niemczech.
Wiele lat po wojnie jasnowidz, ks. Czesław Klimuszko, na podstawie zdjęcia, widział Tatusia we wspólnej mogile na skraju lasu. Gdzie?... Zwędrowałam ze Stachem Wilandem żołnierskie cmentarze w Kampinosie - pochylaliśmy się nad każdym napisem na krzyżu. Na próżno... Śpij w pokoju, Bohaterze wielkiej SPRAWY!

fragment rozdziału "Tatuś" z książki Teresy Kozłowskiej-Karśnickiej "Dawniej niż wczoraj", Wydawnictwo ARCANA, Kraków 2008


... Kolejny przyjazd Stryjka do Karszewa, wraz z Babcią, był na gwiazdkę 1938 roku. Wszyscy spostrzegliśmy, że w te święta nie był sobą: beztroskim, tryskającym humorem kawalarzem. Dziwnie skupiony i małomówny, stronił od towarzystwa, najchętniej przesiadując samotnie w kancelarii Tatusia. Przyśpieszył też swój odjazd... Tatuś zadysponował na godzinę wieczorną konie, które miały zawieźć Stryjka na stację do Dąbia. Zapadł wczesny zmierzch grudniowy, który szybko przeszedł w czarną noc. Stryjek, w stroju podróżnym - bekieszy na oposach, z takimż kołnierzem i w miękkim kapeluszu, w którym było mu tak bardzo do twarzy, pożegnał się ze wszystkimi, po czym ruszył ku karecie. A wtedy każde z naszej czwórki oraz imigrantka Alinka, w jakimś nieodgadnionym porywie, schwyciliśmy po dwie świeczki z rozjarzonej choinki i - wybiegłszy na dwór - otoczyliśmy karetę, aby uroczyście pożegnać odjeżdżającego. Płomyki świeczek przebijały mrok nocy - ich korowód rozstąpił się, gdy kareta szybko ruszyła ku bramie wjazdowej. Babcia Zosia wracając ze dworu przez hol do stołowego, niemal się słaniała, wsparta na ramieniu Mamusi i, blada jak chusta, powtarzała: ,,te świece... to zły omen... zły znak...''
To była ostatnia Gwiazdka naszego Stryjka, który już nie doczekał następnej... Nigdy też nie trafił do jego rąk obrus lniany, śnieżnobiały na 24 osoby, wyszywany pod choinkę '39 pracowicie, przez cały rok, haftem Richelieu i Jastrzębcami przez babcię Zosię. Nadszedł 1939 rok, a z nim Wrzesień... Od pierwszego dnia wojny Stryjek wie i czuje, że jego miejsce jest w wojsku, ale jeszcze w Siemkowicach żegna Mamuchnę zabieraną przez Ksawerego do Karszewa, jeszcze wyprawia do Lwowa najwartościowsze konie siemkowskie i z Łukomierza, a także zakopuje nocą, w lesie, z borowym Adolfem Mrożkiem, srebra łukomierskie. A potem, oddalony o 100 kilometrów od Ksawerego, kompaniona z wojny bolszewickiej, połączony telefonem, już przypuszczalnie nie funkcjonującym, nie porozumiewając się z bratem, postąpił identycznie, jak on... Nocą z 4 na 5 września, w mundurze oficera 15 pułku ułanów, z szablą, bronią krótką i sztucerem myśliwskim, dosiadł kasztanki Orfy i przyłączył się do napotkanego oddziału legii akademickiej. Najstarszy wiekiem i z doświadczeniem wojennym z 1920 roku, przejął dowodzenie tej 22-osobowej grupy. 8 września, pod Wolą Cyrusową koło Brzezin, do ostatniej kuli przeciwstawiali się czołgom niemieckim, napierającym na Łódź. Polegli wszyscy, także i Orfa... Polskie Termopile... Leżą w Woli Cyrusowej we wspólnej mogile. A jego matka, zobaczyła go w bezsenną noc z 8 na 9 września 1939, spędzoną w Drwalewie, w czasie ucieczki... Była surowa dla siebie i zupełnie nie imaginacyjna, a siedząc w tę noc wsród pokotem leżących, krańcowo zmęczonych uciekinierów, nie zaznała ani snu, ani halucynacji... Jej Pierworodny stanął przed nią - szarość munduru stapiała się z mrokiem nocy, ale widziała dobrze bladą twarz i bielejącą dłoń, położoną na piersi tam, gdzie bije serce. Tam właśnie przeszyła go kula, wedle relacji miejscowych ludzi. I powiedział - czy usłyszała ten szept, czy odgadła go sercem - ,,przyszedłem Mamuchnę pożegnać''.
Nazajutrz rano, już z osuszonymi oczami, powiedziała naszej Mamusi: ,,Tolusia moje ziemskie oczy już nie zobaczą. On nie żyje... dzisiejszej nocy przyszedł pożegnać się ze mną''. A po powrocie do Siemkowic, 17 listopada, wysłała pod Brzeziny żałobny pojazd: trumnę na wymoszczonym słomą wozie. I kucharza Konstantego Torchalskiego oraz Waleruchnę Zadworną jako tych, którzy mieli przewieźć jej Pierworodnego do Siemkowic. Otwarty grobowiec czekał... Ale Stryjek nie spoczął w nim nigdy. Mieszkańcy Woli Cyrusowej tak bardzo prosili Babcię, aby waleczni obrońcy pozostali tam, gdzie polegli i zapewniali, że osada nigdy nie zapomni ofiary ich życia, że odstąpiła od zamiaru zabrania go.
W końcu sierpnia 1972 roku odwiedziłam Brzeziny z moim synem, Andrzejkiem. Duży, zadbany cmentarz prawie w środku miasta i wysmukły obelisk nad ukwieconym kurhanem, upamiętniający 8 września 1939 roku oraz Narodowa Izba Pamięci, w której zlozylam biogram i fotografie stryjka. ,,A jeśli komu droga otwarta do nieba to tym, co służą Ojczyźnie...'' Zaś chłopi z Siemkowic twierdzą, że w księżycowe noce w lesie, przy ogromnej starej sośnie, na której wisi kapliczka, nieopodal miejsca, gdzie zostały zakopane łukomierskie srebra, pokazuje się duch dziedzica z Łukomierza. I nie ma mocnego, który przeszedłby tamtędy nocą...

fragment rozdziału "Stryj Toluś" z książki Teresy Kozłowskiej-Karśnickiej "Dawniej niż wczoraj", Wydawnictwo ARCANA, Kraków 2008


... Kiedy przyszedł 13 grudnia 1981 roku, dzień jak co dzień tylko z pozoru, właśnie przemieszkujący u nas dziennikarz francuski wysłuchał rankiem w swoim radio komunikat o sytuacji w Polsce i powiadomił mnie o “zamachu stanu waszego generała”, po czym pośpiesznie wyjechał... Kiedy zaintrygowani włączyliśmy telewizor, aby sprawdzić wiarygodność hiobowej wieści, na ekranie zobaczyliśmy kamienną twarz generała Jaruzelskiego; jego wykrzywione w teatralnym grymasie usta, cedzące komunikat o ratowaniu ojczyzny, urojonych zagrożeniach i jego patriotycznych intencjach. Najgorsze stało się faktem. Aktualnie trwający strajk w Politechnice Gdańskiej został odwołany przez ówczesnego przewodniczącego NSZZ “Solidarność”, dr inż. Tadeusza Sukowskiego, człowieka dużego formatu, ale realistę i odpowiedzialnego za innych w krytycznej sytuacji. Potem wydarzenia toczyły się już lawinowo, tak na arenie związkowej, jak i w naszym kraju i w naszej społeczności rodzinnej. Przerażona perspektywą domniemanego internowania, schroniła się w naszym domu szefowa tłumaczy, Maria Komorowska przez nas zwana Dadą. W atmosferze napięcia obserwowaliśmy przed szklanym ekranem i głośnikami radia wielki spektakl składania narodowych nadziei do grobu. Według pogłosek aresztowanych i internowanych mogło być nawet 20 tys., w tym wszyscy działacze zakwaterowanej w sopockim Grand Hotelu, obradującej w Gdańsku Komisji Krajowej Związku. 16 grudnia obaj nasi synowie byli w Gdańsku i uczestniczyli w ulicznej batalii tłumów z oddziałami ZOMO, które gazem, wodą i pałkami pacyfikowały ludzkie wzburzone uczucia. Nasi chłopcy wrócili cało z tej próby sił. Następnego dnia, 17 grudnia, znowu we dwóch i z dokooptowanym kolegą Darkiem pojechali do Gdańska, skąd poprzez mroźne powietrze niósł się łoskot petard i skandowanie tłumów. Zostaliśmy z moim mężem w domu, odmawiając różaniec w intencji bezpiecznego powrotu wszystkich dzieci w ten grudniowy wieczór do domu. Nasi wrócili już po godzinie milicyjnej...
Najpierw Jędruś, dziwnie blady, przykurczony, jakiś mały przy swoim imponującym wzroście, na dodatek z wybitym barkiem. Potem Antoś, po którego wyszliśmy na schody. Stał tam jak posąg niemej grozy: blady, cichy, grottgerowski... Z rozbitego łuku brwiowego obficie ściekała krew. Zakrzepła na mrozie, na policzkach, brodzie i płaszczu, wyglądała jak upiorna charakteryzacja teatralna. Pomimo bólu i okaleczenia Antoś trzymał fason. Szybko otrzymał fachową pomoc od chirurga, dr Leszka Portycha, naszego sąsiada, który skomentował to wydarzenie słowami: “Matko, nie wypuszcza się dzieci w taki dzień z domu”, a następnego dnia szycie rany w ośrodku zdrowia, gdzie pobitego pierworodnego zaprowadził rankiem, przez zimowy park, ojciec.
Antek został pobity zomowską pałką, gdy trzej chłopcy idąc spokojnie po pustej, wymarłej po rozpędzonej demonstracji ulicy, zostali zatrzymani przez duży oddział ZOMO. Kiedy powiedzieli, że wracają z kościoła, ze mszy za ojczyznę, padły pierwsze razy. Następnie, kiedy protestowali, że bici są bezpodstawnie i mogą, na skutek zatrzymania, nie zdążyć przed godziną milicyjną do domu, bicie się nasiliło. Zostali otoczeni diabelskim kręgiem co najmniej 20 ZOMO-wców, którzy bili ich pałkami gdzie popadło, nie wyłączając głowy. Antosiowi dostało się najwięcej i to po twarzy w okolicy oka. Chirurg stwierdził u niego także wstrząs mózgu i zalecił leżenie “kamieniem” przez dwa tygodnie. W przyszłości okazało się, że skutki pobicia są bardziej dotkliwe, gdyż w lewym oku odkleiła się siatkówka i niestety, pomimo operacji nigdy już nie odzyskał w nim wzroku...
Ale wtedy Antek nie wytrzymał ani dnia, bo już nazajutrz podjął wraz z Jędrkiem roznoszenie ulotek. Jędruś jeździł autobusem do odległych dzielnic i tam rozkładał je w wiatach autobusowych, klatkach schodowych i sklepach. Antoś z obandażowaną głową, duży, zwracający uwagę, szedł pieszo po ulicy i rozdawał ludziom ulotki. Kiedy wszedł do supermarketu i zapytał stojących w kolejce: “po jaką strawą tu przyszliście?”, nie otrzymawszy na pytanie odpowiedzi, wkładał ludziom ulotki do koszyków komentując: “macie tu strawę duchową!”. Robili to przez kilka dobrych dni, aż wreszcie oddali pole innym. Jędruś opamiętał się, kiedy ledwie umknął ścigającemu go ubekowi, zaś Antoś doszedł do wniosku, że zrobił już swoje i trzeba pomyśleć teraz o sobie, bo wskazanie lekarskie wyraźnie mówiło o leżeniu w łóżku. Ale dramatyczne potyczki mych synów z pokazującym “czerwone pazury” reżimem okazały się kroplą w morzu cierpień rodaków, zwłaszcza kiedy zmroziła wszystkich wieść o śmiertelnych ofiarach górników z kopalni “Wujek”. Kiedy zaś przyszła Wigilia, to najbardziej rodzinne ze wszystkich świąt, wiedzieliśmy, że ta będzie najsmutniejszą od lat, gdyż przy wigilijnych stołach wiele będzie pustych miejsc, niektórych już bezpowrotnie...
A potem przyszedł czas konspiry, mozolnego i nieefektownego stawiania czoła przemocy i złu podłego systemu, ale zawsze z myślą, że nawet najmniejszy kamyk może poruszyć lawinę... Kolportaż ulotek, czasopism i wydawnictw książkowych “drugiego obiegu”, ale także współtworzenie z odważną i gorliwą koleżanką biblioteczną, Bożenką Hakuć naszej Podziemnej Gazety Politechniki Gdańskiej. Były też tajne zebrania aktywnych członków “Solidarności” uczelnianej w katedrze okrętownictwa mego męża, noclegowanie w naszym domu członków Tymczasowej Komisji Nauki, płacenia składek na tajny fundusz związkowy, zbieranie pieniędzy dla internowanych i wysyłanie listów do nich. Wiedziałam, że ten potencjał ludzkiej dobrej woli, odwagi i rozumu musi kiedyś zaprocentować. I zaprocentował. Wcześniej, niż spodziewali się tego optymiści...
Na fali sierpniowych strajków 1988 roku, zarysowała się możliwość odbudowy “Solidarności” i rozmów okrągłego stołu. A potem efektowna i przygniatająca argumentami, zwycięska dla naszych idei i aspiracji, telewizyjna dyskusja pomiędzy Wałęsą a Miodowiczem w dniu 30 listopada 1988 roku. No i ruszyła lawina wydarzeń, które zapowiadały rychły zmierzch znienawidzonego systemu i odrodzenie się wolnej Polski. Przełomowym wydarzeniem były rozmowy Okrągłego stołu rozpoczęte w marcu 1989 roku, które utorowały drogę do wielkich przemian systemowych. Ale miały one swój zakulisowy wymiar, złej sławy “Magdalenkę”, gdzie odchodząca “czerwona gwardia” zapewniła sobie immunitet nietykalności i szerokie wpływy na sferę ekonomiczną nowego państwa. Wybory z 4 czerwca, które proroczo skomentowała w TV Joanna Szczepkowska słowami: “dziś w Polsce skończył się komunizm”, pokazały po czyjej stronie są prawdziwe sympatie narodu. Potem nasz pierwszy po wojnie prawdziwy premier, Tadeusz Mazowiecki, odzyskanie korony przez orła w herbie naszej Ojczyzny, koniec cenzury i zapowiedź reformy gospodarczej. A kiedy w dniu 28 stycznia 1990 roku sztandar PZPR opuszczał Salę Kongresową z polecenia Rakowskiego, wszystkim się zdawało, że już jesteśmy gospodarzami we własnym domu. Ale czy do końca były to trafne prognozy?
III RP jest faktem niepodważalnym, a poczucie życia w wolnym kraju i swoboda wszelkich form wyrażania poglądów i realizacji różnorodnych celów jest oczywista. Ale jest też wiele spraw, które spędzają sen z powiek. Dlaczego byli prominenci komunistyczni, teraz z wyboru niepomnych ich haniebnej przeszłości obywateli, panoszą się na naszej scenie politycznej i obiecują “gruszki na wierzbie”? Dlaczego nasz przemysł za “psie grosze” sprzedawany jest obcemu kapitałowi, a nasze rolnictwo ledwie zipie bez dotacji państwowych, które przecież są na porządku dziennym w państwach Unii Europejskiej? Dlaczego tylu jest bezrobotnych, nędzarzy na ulicach, chamstwa w szkołach i tramwajach, bezkarności bandytów, a pielęgniarki zarabiają mniej niż sprzątaczki? Dlaczego pozwala się niszczyć narodową  kulturę zamykając biblioteki, domy kultury, teatry i robiąc z telewizji pożywkę dla matołków, a nie forum edukacji i godziwej rozrywki? Dlaczego także, wywłaszczeni bezprawnie przez system komunistyczny, dawni właściciele majątków ziemskich, kamienic, młynów i fabryk, nie doczekali się zwrotu moralnie należnej im własności? Takich pytań jest więcej. Nasze nadzieje i nasze poczucie historycznej sprawiedliwości nie zostało w pełni zaspokojone, a wielu odczuwa niedosyt, że ten kapitał narodowego entuzjazmu i planów reformatorskich został gdzieś zaprzepaszczony...
Ale czy należy rozpaczać, że zmarnotrawiliśmy dziejową szansę? Zdecydowanie nie, bo każdy naród ma taki los na jaki zasłużył, a nasz naród, wyniszczony wojną i amputacją “głowy”, czyli intelektualnej elity w Katyniu, Powstaniu Warszawskim, sowieckich zsyłkach i ubeckich celach śmierci, nie posiada tych potencjałów umysłowych i zmysłu organizacyjnego, aby najkrótszą i najefektywniejszą drogą zdążać do kulturowego i gospodarczego sukcesu. Ale, jak mówi przysłowie: “nie od razu Kraków zbudowano”. Miejmy nadzieję, że ma ono wymiar ponadczasowy...

fragment rozdziału "Nasz czas wydziedziczony" z książki Teresy Kozłowskiej-Karśnickiej "Dawniej niż wczoraj", Wydawnictwo ARCANA, Kraków 2008

                                                                       KONIEC


Zobacz galerię zdjęć:

Wyjazd Antoniego i Ksawerego Karśnickich  na wojnę bolszewicką w 1920 roku
Wyjazd Antoniego i Ksawerego Karśnickich  na wojnę bolszewicką w 1920 roku Ksawery Karśnicki w mundurze 15 pułku ułanów w 1922 roku Stryjek na froncie wojny bolszewickiej 1920 Teresa Kozłowska-Karśnicka podczas pochodu 3 Maja w Gdańsku w 1981 roku Syn Antoni. Konspira AD 1984 Moi synowie Antoni, Ksawery i Andrzej AD 1966 Teresa Kozłowskaw Bysrtej w1942 roku Teresa Karśnicka w grupie koleżanek-studentek na Giewoncie w 1948 roku Komisja Ministerstwa Rolnictwa wciela w życie prawo kaduka reformy rolnej, czyli konfiskuje majątek ziemski Karszew w 1946 roku. Jan i Teresa Kozłowscy z pierwszą wnuczką Seleną AD 1995 Tyle zostało z dworu obronnego w Siemkowicach 2008

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura