Do kościoła mógł wejść każdy – absolutnie każdy – tylko nie kapłan, który całe życie zawierzył Bogu."
Do kościoła mógł wejść każdy – absolutnie każdy – tylko nie kapłan, który całe życie zawierzył Bogu."
Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski
2026
BLOG

KSIĄDZ Historia zawierzenia silniejszego niż nienawiść i śmierć

Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 51

„Przed nami był jeszcze tylko ostatni dzień naszego tygodniowego pobytu w Kanadzie, który w kontekście ostatnich wydarzeń miał być zarazem dniem najprzyjemniejszym. Przyjechaliśmy kwadrans przed ustalonym czasem, ponieważ podwożący nas na miejsce kolega spieszył się do pracy, ale ksiądz najwyraźniej też nie mógł się doczekać spotkania, bo oczekiwał nas na zewnątrz. Wyszliśmy z samochodu, pożegnaliśmy się z naszym przyjacielem i udaliśmy się w stronę scho-dów. Zastanawiałem się później, czym było to owe nieokreślone „coś”, co z miejsca mnie zaniepokoiło, gdy podeszliśmy do naszego gospodarza. Starannie wystudiowany obojętny wyraz twarzy? To, że wyglądał znacznie starzej niż przy ostatnim spotkaniu zaledwie przed kilkunastoma godzinami? Oczekujący nas ze-wnętrznie nie zmienił się nic a nic, ale był to nie ten sam człowiek, co poprzedniego wieczora. Nie spodobało mi się to, co zobaczyłem, zanim się jeszcze odezwał, ale pomimo złych przeczuć nie spodziewałem się, że to, co usłyszę, nie spodoba mi się jeszcze bardziej niż to co widzę. 

– Proszę o wybaczenie, ale nie będzie ksiądz mógł odprawić mszy świętej – wyrzucił z siebie jednym tchem. 
Zatkało mnie. Zdążyłem tylko skonstatować, że przez tę jedną noc zmieniła się u niego nie tylko mimika, ale nawet głos, który teraz wydawał się głębszy. Najwyraźniej zatkało także księdza Małkowskiego, bo patrzył w twarz naszego gospodarza bez jednego słowa. Może dlatego, że to co naprawdę miałby do powiedzenia, było wbrew jego naturze, a może dlatego, że są sytuacje, w których trudno powiedzieć coś mądrego. Tak więc milczeliśmy, czekając na coś, co miało się wydarzyć, ale się nie wydarzyło. Może na coś w rodzaju „nie będzie mógł ksiądz od-prawić mszy świętej, bo…” albo jakiekolwiek inne wyjaśnienie – ale nie było żadnego. Zamiast tego gospodarz lustrował czubki swoich butów, jakby chciał sprawdzić, czy zostały dobrze wyczyszczone i lśnią jak należy. Najwyraźniej z butami było wszystko w porządku, bo po chwili, podniósł wzrok i dodał: 
– Nie będzie mógł ksiądz wziąć udziału także w koncelebrze – tu zawahał się na jedną maleńką chwilkę, jakby coś w sobie ważył. – Ani w spotkaniu z kombatantami – wydusił wreszcie z siebie z niemałym trudem i wyraźnym ociąganiem. 
Spojrzałem na księdza Stanisława, na twarzy którego uwidocznił się gniew, ale zaraz potem smutek, jak płomień objął go w jednej chwili – lecz opanował się. Pytającym wzrokiem spojrzał na księdza z Toronto, który jednak ponownie zajął się lustracją swoich butów. 
– Niech ksiądz spojrzy mi w oczy – poprosił wreszcie ksiądz Stanisław Małkowski. Gospodarz oderwał spojrzenie od ziemi i spojrzał na starszego o ćwierć wieku kapłana. 
– Mam tylko jedno pytanie: dlaczego?
– Proszę o nic nie pytać. Byłoby dobrze, gdyby ksiądz już sobie poszedł – odparł gospodarz parafii. 
Nie zdążyłem dobrze się zastanowić, jak zachować się w tej sytuacji, ani co będzie dalej, gdy nagle ksiądz Stanisław energicznie ruszył do przodu. – Co ksiądz najlepszego wyprawia?! – gospodarz wbiegł za nim i zastąpił mu drogę. 
– Za chwilę odejdę, ale chciałbym zmówić modlitwę i pokłonić się Jezusowi. 
– To niech ksiądz pokłoni się gdzie indziej. Jest tyle innych kościołów – krzyknął miły naszemu sercu wczorajszy serdeczny gospodarz, dziś jakże odmieniony. Z wczorajszej grzeczności nie pozostał nawet ślad. I nagle dotarło do mnie to, co powinienem dostrzec od razu, ale z jakichś przyczyn nie dostrzegłem: ten człowiek był przerażony. Śmiertelnie przerażony. Naparł teraz na księdza Stanisława całym ciężarem swojego ciała i, nim zdążyłem zareagować, wypchnął go za drzwi świątyni, do tego tak niefortunnie, że, zatrzaskując je, głęboko zranił księdzu wskazujący palec. Krew pociekła strużką na podłogę i sutannę. 
– Przykro mi – rzucił na odchodne gospodarz parafii.

Wyjąłem chusteczkę i obwinąłem nią ranę mojego przyjaciela, który wydawał się jakby nieobecny. Staliśmy z księdzem przez chwilę w milczeniu, po czym usiedliśmy na schodach świątyni, do której wchodzili mijający nas ludzie. Dziesiątki, może setki osób podążających na uroczystą mszę świętą. Pamiętam, co wtedy pomyślałem: jak nieprawdopodobnym absurdem była ta sytuacja, w której do kościoła mógł wejść każdy – absolutnie każdy – tylko nie kapłan, który całe życie zawierzył Bogu. 
Wszystko to było tak kuriozalne i nierzeczywiste i aż trudno było uwierzyć, że działo się naprawdę. Ale to działo się naprawdę… 
Spojrzałem na mojego przyjaciela i ujrzałem widok, który wstrząsnął mną do głębi, bo było to coś, czego nie widziałem ani nigdy wcześniej, ani nigdy później. W jego oczach, jeszcze przed chwilą tak ufnych i radosnych, był teraz niewysło-wiony smutek, a po policzku spływała łza, gość na tym obliczu niezwykle rzadki. Zastanawiałem się potem wielokrotnie, co poruszyło tego dzielnego człowieka do tego stopnia, że aż doprowadziło do niemej rozpaczy – coś, co nie udało się ani oprawcom z SB, którzy wydali na niego wyrok śmierci, ani bandytom z WSI, którzy przy pomocy agentury niszczyli go przez dziesiątki lat, a udało się innemu księdzu, który jeszcze kilkanaście godzin wcześniej był uosobieniem uprzejmości i zapewniał o swojej przyjaźni. I doszedłem do jedynego sensownego wniosku: najprawdopodobniej zadziałał kontrast – przepaść pomiędzy wytworzoną dnia poprzedniego wizją szczęścia, jakim dla tego najprawdziwszego z prawdziwych kapłanów była perspektywa odprawienia mszy świętej i spotkania z kilkuset polskimi kombatantami w Kanadzie, a brutalnością wyrzucenia z kościoła dnia następnego. Była to przepaść zbyt wielka i zbyt niepojęta nawet dla tego człowieka nie do złamania.

Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do kolegi, który nas tu przywiózł. Przyjechał błyskawicznie. Nie zadawał zbędnych pytań, ale ja wiedziałem, że on wie. Później okazało się, że tak było w istocie i że kiedy zobaczył nas siedzących na schodach kościoła, postanowił zatrzymać w kadrze ten niecodzienny obraz, wykonując zdjęcie komórką… Po trzech kwadransach byliśmy już w domu, w Mississaudze, mając przed sobą cały dzień, który dla nas tak naprawdę już się skończył… 
Wieczorem, gdy w mieszkaniu naszych przyjaciół wszyscy poszli już spać, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Nie były to przyjemne rozważania. 
Myślałem o księdzu z Toronto. Było coś niepojętego w tym, że ten człowiek, tak serdeczny i gościnny, podejmujący księdza Stasia Małkowskiego z taką atencją i wręcz uwielbieniem, nagle, niczym w kreskówkach, przemienił się w człowieka zimnego, brutalnego i wręcz wrogiego. 
Czy poprzedniego dnia mógł udawać kogoś, kim w rzeczywistości nie był, czy jego życzliwość mogła być tylko przemyślaną na zimno grą? Nie! 
Jego zachowanie było nazbyt spontaniczne i szczere, by mogło być udawane. Wiedziałem, że nie ma takiego aktora, który potrafiłby wcielić się w taką rolę aż do tego stopnia. Poza wszystkim – po co ksiądz miałby odgrywać taką rolę i czemu miałaby służyć tak wyrafinowana gra? Nie miałem zatem najmniejszych wątpliwości, że uwielbienie naszego gospodarza okazywane księdzu Małkowskiego poprzedniego wieczora było równie spontaniczne, co autentyczne. Co się więc stało, że doszło w nim aż do takiej przemiany i to zaledwie w ciągu jednej nocy? Nie zamierzałem przed samym sobą udawać, że wiem, co spowodowało, że ksiądz z Toronto zachował się tak jak się zachował, ale w oparciu o logikę i zdrowy rozsądek, a także na bazie tego, że wiedziałem, co wiedziałem, było tylko jedno wytłumaczenie. Darowałem sobie zatem pytanie o to, kto zadziałał – a jednak sam fakt, że ktoś zadziałał, był dla mnie tak oczywisty, jak to, że woda jest mokra. Być może ktoś, komu nasz gospodarz się pochwalił, jakiego to nazajutrz będzie miał gościa, a kto chodził na „smyczy” kogoś innego, uraczył go bajeczką o „szalonym Małkowskim”? A może ktoś uświadomił mu, że podejmując takiego gościa właśnie pogrzebał swoją karierę i co najwyżej załatwił sobie „awans” do parafii na Grenlandii bez prawa głoszenia kazań, bo ksiądz kardynał Kazimierz Nycz, szczery przyjaciel prezydenta Polski Bronisława Komorowskiego – z którym kardynał jest po imieniu – a zaprzysięgłego wroga księdza Małkowskiego, nie podaruje takiego afrontu? A może wydarzyło się jeszcze coś innego? Jasne było dla mnie jedno: ktoś przypilnował tej sprawy i nie popełnił „grzechu zaniechania”.
Wojciech Sumliński

Fragment nr 1 książki pt. "Ksiądz" – Premiera: Częstochowa, Muzeum Monet i Medali Jana Pawła II ul. Jagiellońska 67/71, 19 października 2017, godzina 17 30. 

sumlinski.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo