
W mało prawdopodobnym wypadku wybrania mnie prezydentem Stanów Zjednoczonych (tym mniej prawdopodobnym, że trzeba by w tym celu najpierw zmienić konstytucję USA, ponieważ nie urodziłem się w Stanach Zjednoczonych) – dałbym wam tą broń jądrową.
Naturalnie pod wszystkimi standardowymi warunkami magazynowania i strzeżenia jak oka w głowie, ścisłej ochrony tajemnic jej konstrukcji oraz elektroniki służącej do jej uzbrajania. Pozwoliłbym wam wbudować, na wasz koszt, w podłogę hangarów dla polskich F-16 pancerne, elektronicznie strzeżone pojemniki amunicyjne WS-3, pozwalające na przechowywanie bomb termojądrowych B-61 i ich podwieszanie pod samoloty poza zasięgiem oczu czujnych satelitów.
Kazałbym podpisać najsurowsze zobowiązania o zachowaniu tajemnicy, obwarowane standardową sankcją dożywotniego więzienia. Pilnowałbym, by tą karę rzeczywiście wymierzano za najmniejsze naruszenie tych klauzul. Postawiłbym warunek, że każdego hangaru z bronią jądrową ma pilnować 24/7/365 kompania najlepszych komandosów jakich ma Rzeczpospolita. Nalegałbym na to, by do każdej nieupoważnionej osoby zbliżającej się do tych hangarów strzelać bez ostrzeżenia, choćby był to biskup polowy WP z kropidłem pragnący pobłogosławić broń jądrową.
Wszystko to uczyniłbym z pełnym spokojem. Miałbym bowiem jako jeden z bardzo niewielu ludzi na świecie świadomość posiadania tajemnicy, strzeżonej przed innymi czujniej niż swego czasu rozkaz egzekucji katyńskiej w sowieckich archiwach.
Takiej mianowicie, że rozmieszczone w Polsce bomby termojądrowe B-61 mają w swoim sercu, nierozbieralnej żaroodpornej kapsule zwanej pieszczotliwie 'pit' czyli pestką, albo mniej figlarnie 'physics package', sześciocalową metalową kulę pokrytą niklem dla ochrony przed korozją, wykonaną wszakże nie z plutonu-239, ale ze zubożonego uranu, wizualnie i wagowo identyczną. Poza tym szczegółem, wszystkie inne części polskich B-61 byłyby absolutnie prawdziwe, a bomby funkcjonowałyby dokładnie i w każdym szczególe tak samo, jak wszystkie inne B-61. Z wyjątkiem zdolności do detonacji. Numery fabryczne tych 50 czy 60 polskich bomb, w potrójnej zalakowanej kopercie, znajdowałyby się na samym dnie mojego osobistego sejfu, przeznaczonego do otwarcia w sto lat po mojej śmierci.
Dokonawszy tego, patrzyłbym pilnie kto i w jaki sposób sprzeda Rosji wiadomości o rozmieszczonej w Polsce amerykańskiej broni jądrowej. Gdyby takie osoby w Polsce się znalazły, zerwałbym z nią stosunki bez oglądania się na Kościuszkę i Pułaskiego, a następnie zawarłbym pakt z Rosją przekazujący Polskę raz na zawsze do jej strefy wpływów.
PS. Jako historyk z wykształcenia, w mało prawdopodobnym wypadku uzyskania przez Polskę tak dostępu do broni jądrowej jak i możliwości jej suwerennego użycia, zgłoszę się na ochotnika do samobójczej misji straceńców, mającej na celu odebranie małpie brzytwy. Jako historyk nie mam bowiem żadnych złudzeń co do ponadczasowej i ponadustrojowej jakości polskiej klasy politycznej w ciągu ostatnich trzystu lat, oraz jej talentow decyzyjnych. Ostatnia rzecz, w ktorą gotów byłbym wyposażyć jakichkolwiek członków tej klasy, to pokrycie dla gróźb bez pokrycia i rzeczywista zdolność dokonania nuklearnej zagłady kogokolwiek za niedostateczne miłowanie Chrystusa Narodów. Do rewizji tego poglądu upoważniam swoje pra-prawnuki, nie wcześniej jednak niż w 200 lat po śmierci ostatniego Polaka urodzonego w PRL.
Inne tematy w dziale Polityka