Stary Wiarus Stary Wiarus
1624
BLOG

Kilka refleksji z une affaire Mosbacher

Stary Wiarus Stary Wiarus Polityka zagraniczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 145

29 lat od 1989 roku.

Piętnaście razy ciąża słonia. Dziewięć lat dłużej niż istniała Druga Rzeczpospolita. Prawie dziesięciokrotnie dłużej, niż stworzenie od początku pełnego aparatu państwa polskiego i podstaw prawa narodowego po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku (1918-21).


Jeśli po 29 latach ciąży Polska nie urodziła żadnej rzeczywistej dyplomacji, a większość jej ustawodawstwa, oraz praktycznie cała doktryna stosunków państwo-obywatel, nadal są mocno osadzone w priorytetach nieboszczki PRL, to szanse państwa polskiego na sukces są marne i stają się marniejsze z miesiąca na miesiąc.


Jeden wniosek z ‘afery Mosbacher’ wprost bije po oczach. Tradycyjna polska dupowatość, w myśl której nie wolno niczego od nikogo wymagać, nie wolno nikogo z niczego rozliczac, nie wolno stawiać ani egzekwować wykonania jakichkolwiek indywidualnych zadań może poczekać na naturalną zmianę pokoleniową i naturalny zgon ostatniego członka PZPR.


Ale z jednym wyjątkiem.


Służba państwowa zwana na wyrost polską, a przez nieporozumienie dyplomatyczną, musi zostać natychmiast wypalona siarką i żelazem do gołego gruntu, w reżimie dużo ostrzejszym niż likwidacja WSI, a następnie zaorana, posolona i pilnie utworzona od nowa, bez względu na koszt i kłopot.


Z dożywotnim zakazem zatrudniania w niej kogokolwiek, kto choćby połą płaszcza o PRL się otarł. Wszyscy won. Żadnych “wypróbowanych zawodowców”. Żadnych “półwiekowych karier w służbie Rzeczypospolitej”. Żadnych resortowych dzieci. Żadnych małomównych “panów Waldków z konsulatu” na podwójnych etatach.


Wszystkie razem błędy i gafy nowo zatrudnionych amatorów wynikające z braku doświadczenia nie wyrządzą do końca stulecia tyle szkody, co całkowity brak profesjonalizmu i lojalności wobec państwa dotychczasowej struktury.


Długie dziesięciolecia funkcjonowania warszawskiego MSZ jako filii komunistycznej razwiedki d/s przykrycia i legalizacji operacji zagranicznych, w warunkach braku suwerennej polityki zagranicznej państwa, bezpowrotnie zlikwidowały wiarygodność polskiej dyplomacji. Zwłaszcza w obliczu głębokich wątpliwości czy i kiedy można ją nazywać polską.


Po częściowej zmianie ustroju państwa w 1989 roku, MSZ RP stało się niewolnikiem kadr solidnie umocowanych w ancien regime, o podejrzanych powiązaniach zawodowych i osobistych, i/lub sierotką kompletnie zagubioną na rozległych międzynarodowych preriach.


Dyscyplinę wewnętrzną najlepiej zademonstrowała niedawna sytuacja, w której służba zagraniczna RP okazała całkowitą bezradność wobec ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Stanach Zjednoczonych, który po zmianie rządu w 2015 roku prowadził tam własną politykę zagraniczną w imieniu opozycji, wodząc za nos MSZ w odległej stolicy pod najgłupszymi możliwymi pretekstami. Ambasadora wymieniono dopiero po wielu miesiącach, bąkając pod nosem, że inaczej się nie dało, ponieważ to i tamto, a ponadto droselklapa tandetnie blindowana i ryksztosuje.


Nie jest do dziś jasne, czy b. ambasador musiał oddać poważną sumę pieniędzy podobno nieprawnie pobranych, ale jest za to całkiem jasne, że konsekwencji z jego działań, ocierających się o zdradę dyplomatyczną, nie wyciągnięto żadnych. Gdzie był wtedy ówczesny minister SZ, trudno powiedzieć, ale zapewne w szafie starannie zamkniętej na klucz od wewnątrz.



W Australii funkcjonuje bez kłopotów, od wielu dziesięcioleci, procedura, w której dyskutuje się z bliższymi i dalszymi sojusznikami projektowane rozwiązania prawne, które mogą mieć konsekwencje miedzynarodowe. Zwlaszcza jeśli propozycje w toku mogą mieć wpływ na przyszłą globalną lub regionalną współpracę polityczną, ekonomiczną lub militarną.


Odbywają się regularne, przynajmniej coroczne, konsultacje australijsko-amerykańskie na szczeblu ministrów spraw zagranicznych, na przemian w US i AU. Ambasador amerykański jest częstym gościem australijskich polityków i wysokich urzędników, ambasador australijski robi to samo w Waszyngtonie. To samo odnosi się do  Wielkiej Brytanii, Kanady i Nowej Zelandii. Nieco rzadziej odbywają się takie konsultacje z Japonią, Koreą Południową i Indiami. Wiele staranności wkłada się w konsultacje międzyrządowe z Indonezją,  gigantem islamu, łechczywym i niełatwym partnerem współpracy, której 17 508 przeludnionych wysp i ponad 260 milionów ludności, w większości biednej, wiszą jak chmura tuż za horyzontem północnego wybrzeża 25-milionowej Australii.


Nikt normalny nie robi z tego zdrady stanu. Przeciwnie, to są praktyki uznane od zawsze za pożądane tak przez każdorazowy rząd, jak i opozycję. To nie jest żadne podporządkowanie suwerenności.


Chodzi o to, żeby sojusznicy mogli wyrazić swoją opinię, zanim proponowane zmiany prawa staną się obowiązującym prawem Australii i potencjalnym źródłem tarć i konfliktów, które nie leżą w interesie żadnej ze stron. Nikt normalny nie sugeruje, że w wyniku takich konsultacji Australia idzie na amerykańskim czy japońskim pasku.


Bilateralne ustalenia nie wiążą australijskiego parlamentu, który jest w swoim prawie ich nie ratyfikować. Nikomu w tym parlamencie nie zależy jednak, by w imię ideału suwerenności narodowej demonstracyjnie wypiąć gołą dupę w stronę sojusznika i odśpiewać na sali obrad pieśń patriotyczną do słów “nie będzie Jankes pluł nam w twarz”.Wszystkim natomiast zależy na tym, żeby polityka zagraniczna państwa uwzględniała zarówno interesy własne jak i sojusznicze.


Sojusznicy nie zatwierdzają ani nie odmawiają zatwierdzenia australijskich ustaw. Sojusznicy uważnie czytają projekty i komentują, przy drzwiach zamkniętych, na ile zawarte w nich propozycje wpływają na stosunki dwustronne. W rzadkich wypadkach, kiedy jakaś proponowana inicjatywa Australii okazuje się kłopotliwa dla Stanów Zjednoczonych, negocjuje się kompromis.


Wszystko to odbywa się metodami tradycyjnej dyplomacji, przy szczelnie zamkniętych drzwiach pomieszczeń zabezpieczonych przed podsłuchem, ze zdawkowymi komunikatami prasowymi i obsługą rozmów przez kompetentny i lojalny personel prawny i polityczny australijskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i australijskich ambasad za granicą.


No i tutaj właśnie jest pies Szarik pogrzebany – te trzy słowa: “kompetentny”, “lojalny” i “kompromis” mówią wszystko o ogólnej niemożności w polskiej dyplomacji.


Polacy nienawidzą kompromisów. Ich celu nie rozumieją. Owładnięci patologiczną podejrzliwością śmiertelnie się ich boją. Każdy kompromis jawi im się antypolskim spiskiem, bo wszak nie oddamy ani guzika, choćby wkrótce potem przyszło oddać całe gacie, w dodatku w stanie wymagającym natychmiastowego prania.


Pomiędzy politykami RP trwa stały konkurs, zwany w języku praktycznych Anglosasów 'pissing contest' o to, kto jest bardziej pryncypialny i niezłomny.

Do rzeczownika “kompromis” polski polityk odruchowo dodaje przymiotnik “zgniły”.

Nikt nie chce słuchać, że wszystkie istotne osiągnięcia międzynarodowe są nieodmiennie efektem daleko posuniętych kompromisów.

Polskie dyskusje polityczne nie mają na celu wypracowania stanowiska możliwego do przyjęcia przez wszystkie dyskutujące strony, lecz zmuszenie przeciwnika do bezwarunkowej kapitulacji, a idealnie również do złożenia samokrytyki.

Ideałem silnego przywództwa zda się być dla polskich polityków Stalin – przywódca ogłasza swoją wolę, tupie nogą, a komu wola przywódcy nie pasuje, temu się należy więzienie lub gorzej.


To jest nie tylko anachroniczne, to jest rozpaczliwie prymitywne, zwłaszcza jeżeli za tymi sejmowymi igrzyskami w domu wariatów nie stoi realna sila gospodarcza i militarna.


Ponieważ opcji dla Polski pt. “A ja sobie stoję w kole i wybieram kogo wolę” nie ma i nigdy nie było, z powodu jej strategicznego położenia w Europie, a do opcji pt. “Na kolana, grzesznicy, przed Chrystusem Narodów, który siedzi po prawicy Ojca!”  brak zagranicznych chętnych do klękania, sytuacja jest patowa. Ani kroku do przodu, ani kroku do tyłu, tylko zbita d… tam gdzie zawsze.


W konkluzji: weźcie się wreszcie w garść, do maci nędzy, i zacznijcie się liczyć z rzeczywistością, inaczej Polska doprawdy skończy w ciągu najbliższych 10-20 lat jako towar w rozpisanym przetargu na zaborcę. Który, jak to w Polsce, będzie ustawiony.


A jak nie, to niech polscy projektanci mody już dzisiaj zaczynają pracę nad nowymi fasonami tiełogrejek, kufajek, uszanek i walonek na sezon 2028/29, naturalnie w wesołych kolorach. Ministerstwo Edukacji Narodowej niech już dziś rozpocznie rozmowy z wydziałami rusycystyki najlepszych polskich uniwersytetów, tych ze światowej szóstej setki, w sprawie zwiększonego zapotrzebowania na nauczycieli języka rosyjskiego od roku budżetowego 2028/29, aby rozwój wypadków nikogo nie zaskoczył jak zima stulecia, zdarzająca się w Polsce raz na trzy lata.




PS.

PT Rodakom pragnącym pomocnie zasugerować mi "no to przyjedź, weź i zrób" odpowiadam jednym dyplomatycznym słowem – merde. Do znakomitej plaży wybrzeża Południowego Pacyfiku mam 10 minut piechotą. W promieniu półtorej godziny jazdy samochodem mam kilkanaście znakomitych winnic. Do towarzystwa mam oprócz rodziny dwa psy i kota. Mam około trzech metrów sześciennych nieprzeczytanych książek w różnych językach, które zamierzam przeczytać na emeryturze, oraz około 1500 płyt, których zamierzam wysłuchać od początku do końca, ponieważ ani na jedno, ani na drugie nie miałem na razie czasu. Macie lepszą ofertę?

emigrant (nie mylić z gastarbeiterem)       

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka