Ukraina 2014-2022, fot YanH
Ukraina 2014-2022, fot YanH
Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann
1529
BLOG

Zanim wykopiecie zbyt płytkie groby - cz. II

Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann Ukraina Obserwuj temat Obserwuj notkę 5
Migawki z czasów wojny i pokoju

Dom zły

Teraz przeniesiemy się na chwilę o, bez paru groszy, tysiąc kilometrów w górę mapy. Dobrze słyszeliście - mapy. Jest rok 2003 i o gps-ie nikt nie słyszał, może poza nielicznymi kierowcami tirów. Droga jest nijaka, szara, wyboista i dziurawa chociaż międzynarodowa. Na poboczu prężą się w postawie zasadniczej szare drzewa w dwóch szpalerach. To wiatrołap, jednak ma on ponoć (w każdym razie – miał) znaczenie strategiczne. W czasie wojny miał posłużyć jako wsparcie dyskretnego przemieszczania wojsk lądowych. Bo gdy wróg napadnie miłujący pokój Związek (a w to, że napadnie wierzą wtedy wszyscy - od pionierów, poprzez komsomolców i przez partyjny beton w Moskwie po nielicznych, tak jak dzisiaj, dysydentów), owe rozmieszczone w każdej chyba części Związku Sowieckiego wiatrołapy będą tajną i skuteczną bronią. Proszę sobie bowiem wyobrazić, że nad nami lata wraży satelita, podglądając i fotografując, rozpoznanie prowadzone jest z myśliwców w stratosferze i z kosmosu a tymczasem strategiczne drogi puste – hula po nich wiatr i gonią się zające, wiatr zaś pędzi jakieś śmieci. Nuda, panie pułkowniku, tam się nic nie dzieje. – mówi imperialistyczny pilot do dowódcy i zawraca zawiedziony. A tymczasem między topolami maszerują dziarsko Waśki, Misze i Stiepany, jadą Strieły i Katiusze aby w odpowiedniej chwili wypaść z krzaków na podwójne „Ura!” i miażdżącym ciosem zwalić wroga na kolana. Wroga czyli Amerykę oczywiście i fermentujący coraz bardziej na śmierdząco Zachód. Mamy jednak 2003 i po drodze P69 na Czernihów nie przemieszcza się krasnaja armia tylko ja z Wasylem. Wybieramy się do Czernihowa. Ja chcę jeszcze dodatkowo zrobić skok do Czarnobyla (atomowej turystyki nikt tu jeszcze nie uprawia), Wasyl szuka potwierdzenia, że zachodnia Ukraina, skąd pochodzi, stoi cywilizacyjnie parę pięter wyżej niż północno - wschodnia, obaj chcemy zaś zobaczyć tysiącletnie monastyry. Wasyl robi jednak wielkie oczy kiedy mówię, że zjeżdżamy na Czernobyl.

- Nigdzie nie zjeżdżamy! - burczy. Pomysł trafił w próżnię – spodziewałem się oporu więc czekałem na właściwy moment ale przestrzeliłem. Nie i koniec, Wasyl boi się uranu i ksenonu, przede wszystkim zaś „reaktywności”, co by to nie miało znaczyć, wyłażącej tam podobno z każdej dziury. Mało jednak mnie interesują jego lęki bo nie po to tłukłem się aż tutaj, żeby te dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów od założonego celu, tak po prostu sobie z niego zrezygnować. Jestem głuchy na historie o psach z trzyma ogonami, kurach jak prosiaki i świecących na niebiesko malowniczych grzybkach. Zresztą, co tu może po tych siedemnastu latach promieniować? Na wypadek gdyby jednak coś promieniowało, mam ze sobą licznik. W zupełności to wystarczy.

Nie odpuszczam ani nie zamierzam – tuż przed skrętem na Czarnobyl zjeżdżam tylko na przydrożny bazar z pamiątkami, które mnie kompletnie nie interesują i toaletami, które mnie interesują bardzo mocno. Gdy już prawie jestem w środku słyszę jak kolega woła:

- Kup ze trzy jabłuszka na straganie!

No i właśnie te jabłuszka rozwalają w drzazgi dalszy plan wycieczki.


***

Kiedy na nie patrzę, kiedy stoję jak słup soli. Gapiąc się na jabłka na przydrożnym targu widzę jak dogłębnie byłem głupi, jaki pusty, jak kompletnie pozbawiony wyobraźni i wyczucia. Jabłka błyszczą i migocą na zachętę kupujących głębokimi, niemal psychodelicznymi kolorami - od zieleni wpadającej w turkus aż po elegancki...fiolet. Są też niebieskawe i pomarańczowe. Jabłka. O wielkości przyzwoitej dyni, czasem i arbuza, skórkę mają jak słonina na spasionej świni a co pod nią, pod tą skórką - nie wiadomo. Gdybyś chciał tu kupić kilo jabłek albo i dwa kilogramy, chyba musiałbyś odkroić trochę jak z arbuza - pojedyncze egzemplarze ważą bez wątpienia więcej niż kilogram. Muszę przyznać, że straciłem rezon i nie umiem się odezwać – gapię się i gapię, w końcu babuleńka w kolorowej chustce pyta:

- Wam jabłuko nada?

Odzyskuję mowę.

- Upss ... D'jakuju.

- Szto?

- Spasiba!

Babcia się odwraca obrażona. Wracam do Wasyla, ten pokłada się ze śmiechu.

- Jabłek nie kupiłeś?

Nie chce mi się odpowiadać. Nie pojadę dziś do tego przeklętego Czarnobyla, nigdy pewnie już tam nie pojadę.

Tylko babcia wciąż nie daje mi spokoju.

- Czemu ona na mnie tak patrzyła gdy podziękowałem jej po ukraińsku? Gdyby mogła, zamieniłaby mnie wzrokiem w kupkę piachu.

Rozpoczyna się opowieść o pękniętym kraju – nie pękniętym na połowy a jak szyba w samochodzie: na tysiące kawałeczków. Ta opowieść towarzyszy nam przez resztę drogi bo i jak tu w skrócie odpowiedzieć na pytanie, czemu w wolnym, niezależnym kraju, kraju, który ma historię, własnych bohaterów i swój język, są rejony i regiony gdzie nikt nie chce lub nie umie w tym języku mówić, reagując raz wrogością a raz wstydem gdy go słyszy na ulicy? Nawet tu, zaledwie parę kilometrów od stolicy tego kraju a nie w jakiejś wschodniej, wbitej w Rosję aż po pachy pipidówie ? Miasto wreszcie wita nas irytującą mżawką, kałużami, które ledwo dają się objechać, ciężkim dymem z jakichś fabryk i pejzażem identycznych, odrapanych domów, chyba nawet nie otynkowanych, które wyglądają tak, jak gdyby zaraz miały się zawalić. Albo nawet jakby już się zawaliły tylko nie do końca, lokatorzy więc postanowili jeszcze trochę zostać. Widywałem już chruszczowki w różnych miejscach, nawet im robiłem zdjęcia, ale w takim stanie jak te tutaj chyba jeszcze nie widziałem.

- Tam poszukaj odpowiedzi. - mówi Wasyl, pokazując na budynki. Zanurzamy więc się w tej krainie nędzy, zastygłego w miejscu czasu i absurdu i kolejnych kilka godzin buszujemy po chruszczowkach zamiast zwiedzać tysiącletnie cerkwie i milczące, dumne monastyry. Odwiedzamy ołtarzyki zastygłego pod pokładem kurzu, zwietrzałego ale nie martwego a jedynie uśpionego patokomunizmu i mieszkania gdzie jedynym meblem jest wiszący smętnie na dziurawym murze kilim. Poznajemy myśli, język i zwyczaje przetrwałego w tym kawałku świata homo sovieticus, który wbity w małą przestrzeń między zaniedbaną toaletą a telewizorem z dwoma kanałami, tylko nam potwierdza po rosyjsku - a jest jakiś inny język? - swoją nieśmiertelność. Są tu stare homo sovieticus, osobniki w sile wieku i zupełnie młode. Żyźń takaja, słychać w każdym kącie. Homo sovieticus tu bytują, tutaj nasiąkają wiedzą o wszechrzeczy, tutaj kopulują, śpią i piją pod ogórka. Bo chruszczowka to nie tylko blok mieszkalny - to mikroświat z identycznie zasyfioną częścią wspólną, identyczną, brudną i zniszczoną toaletą i odpadającym tynkiem w każdym pomieszczeniu. Z sufitami wiszącymi nieraz metr nad stołem, kontaktami wyrwanymi z brudnej ściany i tysiącem wad, usterek, których nigdy nikt tu nie naprawiał, nigdy nikt też nie naprawi. To ten sam, bez względu na to w jakim mieście postawiony, pakiet brudów, smrodów, odrętwienia i lenistwa, alienacji i pretensji do całego świata, dla pozorów obstawiony dachem i ścianami. Bo chruszczowka, czy to w Ufie, Mariupolu, Grodnie czy Biszkeku, Kiszyniowie czy Tajszecie to tęsknota i spuścizna, to dziedzictwo Związku Radzieckiego, które właśnie w takich miejscach kwitnąć będzie jeszcze przez dziesięciolecia, dając w każdym roku wysyp nowych homo sovieticus, tęskniących za starym i kwestionujących nowe. Bo chruszczowka w końcu to najbardziej tajna z tajnych broń sowietów a do tego ultradługoterminowa i skuteczna – to rozsadnik skompromitowanych myśli i idei, które tutaj mają się zupełnie dobrze, często zaś potrafią nawet wyjść do ludzi i zakwitnąć. I dlatego właśnie w Ukrainie, tak jak w pozostałych dawnych republikach, zawsze będzie miejsce na niepewność i wątpliwość, miejsce na brak tożsamości, identyfikacji a tym samym na otwarte na szeroko wrota dla potencjalnego agresora. Trudno mówić zresztą o agresji, gdy chruszczowka od piwnicy aż po dach mówiąca jednym głosem, z otwartymi ramionami będzie witać nadchodzący nowy Związek, na którego zmartwychwstanie tak czekała, trwając całe lata w odrętwieniu. Czas pokaże czy wystarczą wtedy zwykłe, płytkie groby.

Z miasta wyjeżdżamy z jeszcze większym szumem w głowie, i setkami pytań bez konkretnych odpowiedzi. Nie chce nam się nawet już rozmawiać, droga zresztą robi się po ciemku niebezpieczna, straszą dziury nieraz na pół łokcia, nie istnieje coś takiego jak latarnie. Za dwadzieścia lat tą drogą będzie toczyć się kolumna hańby, słychać będzie detonacje, jęk ciężkiego wojskowego sprzętu, gwizd Topoli, Buków i znienawidzonych Iskanderów. Teraz jednak ciemność, cisza i wiosenny, zimny deszcz nie ułatwiają mi zbliżenia się do zrozumienia Ukrainy.

***

2014, gdzieś w Donbasie.

Oficjalna uroczystość pogrzebowa ma się odbyć jutro lub pojutrze a w zasadzie nie wiadomo kiedy i czy w ogóle się odbędzie. Prawie pewne za to jest, że będzie tam duchowny z wielką brodą i w tej śmiesznej czapce, chyba że i jego w drodze gdzieś zabiją . Może nawet przyjdą jacyś oficjele, mer, posłowie, dobroczyńcy i złoczyńcy, wszyscy święci i nieczyści... Może będą, może nie, to się okaże. Wszystko tutaj jest niespodziewane i zagrane z bomby, najprawdziwszej w świecie bomby, śmiercionośnej jak ta cała nowa wojna, gdzie chłopaki walą do chłopaków kałachami, wyrzutniami rakiet albo rozrywają się nawzajem z granatników. Albo zabijają strzałem w potylicę i wrzucają do głębokiej jamy. Te chłopaki, które mają szczęście, idą spać z oddziałem. Te chłopaki, które dziś nie miały szczęścia, jadą już do domu. Jadą w plastikowych workach, czasem w kilku bo nie dojdziesz czyja ręka, czyja głowa, czyja noga. W obie strony podróżują teraz takie worki, puste oraz pełne; ich prawdziwa ilość i zawartość to strzeżona pilnie tajemnica. Dziś wróciło w taki sposób kilkunastu, właśnie w tych obleśnych workach. Ich pożegna ów dostojny klecha z wielką brodą, może mer i politycy, może obcy ludzie, może tylko wrony. Noc zapada nad workami, ma podobny do nich kolor.

A Oksany coraz głośniej płaczą. Płaczą i wędrują między mogiłkami. Albo grzebią w rękawiczkach w ciemnych dołach, gdzie pomiędzy stertą rąk i nóg i głów z tą straszną, niemożliwą do pojęcia dziurą, mieszka od niedawna rozpacz. Julki, Leny i Wiktorie, Katie i Swietłany ... Ze zdjęć patrzą na nie ich Władkowie, ich Mikołajowie i Dmytrowie, Wasylowie i Wołodie, tacy śmieszni w tym nadęciu mundurowym, tak prawdziwi, że aż nieprawdziwi. To jest nadal jedna całość a nie żadne rozerwane szczątki; całość, która patrzy z fotografii na swym własnym, improwizowanym grobie. Co pod ziemią, to nieprawda, prawda jest na zdjęciu. W grobie leży jakiś obcy worek kości, nie mój chłopiec. Artem nawet jeszcze się nie golił. Jaki z niego żołnierz, czemu go zabili? To nieprawda. Wszystko to nieprawda przecież.

Oni jednak patrzą z tych upiornych fotografii a ich wzrok oskarża z taką siłą, że bezwiednie spuszczam głowę, mimo że nic złego nie zrobiłem. Patrzy Kostek, który się urodził wtedy, gdy ja zaczynałem studia. Patrzy Michał, urodzony w dniu gdy piłem pierwsze piwo. Patrzy Taras, do którego urodzenia miało minąć jeszcze siedem lat od chwili kiedy po raz pierwszy byłem w Ukrainie. Patrzy w końcu Wasyl, Dima i Kyryło, Igor, Volodymyr i Konstantyn. Patrzą jeszcze inni. Patrzą z każdej strony, nie uciekniesz przed tym wzrokiem.

Doły ze zwłokami. Kule w głowy. Ogień, śmierć, zniszczenie a na końcu rozpacz dziewczyn. Bo ta wojna, tak jak zresztą każda inna, jest kobietą - opuszczoną i samotną, upodloną i zgwałconą. Świeże kwiaty nie zdążyły jeszcze zwiędnąć. A Oksany nie przestały płakać. Ciała nie zdążyły się rozłożyć - leżą nadal tam, gdzie je złożono albo rzucono. Albo skąd je zabroniono zabrać.

W tle zaś, nad stepami dalej się poniesie płacz tych Oksan, Swietłan i Natalii. Płacz słyszalny głównie w nocy - jest głośniejszy od wystrzałów nawet z ciężkiej artylerii.

Nadal słychać pojedyncze ale regularne serie. Znów do siebie walą dzieci w moro, majkach i afganach. Znów na zachód albo wschód wyruszy świeży transport czarnych worków, znowu będą tłuc się po cmentarzach nastoletnie narzeczone. Znów przyjedzie gdzieś metropolita, mer i oficjele, znowu ktoś pomacha flagą lub pogrozi pięścią i wystrzeli racę. Znowu komuś urwie nogę, rękę, głowę. Znowu kogoś ktoś zabije i pochowa chyłkiem w czarnym, bezimiennym dole. I znów jakiś Aleks czy Witalik spojrzy smutno znad własnego grobu z nieudanej, sztywnej fotografii, którą zrobił po przysiędze.

Żeby jeszcze chociaż trochę się uśmiechał z tego zdjęcia.

***


Powrót o 20 lat i tysiąc kilometrów

Maria, od imienia której wzięło nazwę miasto, nie ustrzegła go i nie objęła swą opieką. Nie zabrzmiały trąby z nieba, wróg nie został pokonany i wypchnięty choćby na przedmieścia Moskwy, a najlepiej prosto do Bajkału w betonowych butach. Na nic zdały się błagania i modlitwy. Po dziewięćdziesięciu dniach ulicznych walk i zbrodni na ulicach, miasto przypomina wyrzucone nad Azowskim Morzem, pohańbione i gnijące zwłoki. Zresztą, nawet najgorętsze modły nie pomogłyby za wiele, to nie matce Zbawiciela poświęcono to nieszczęsne miasto a zupełnie innej Marii - Fiodorownie, przyszłej żonie cara Pawła, jeszcze jednej Niemce na rosyjskim tronie. Znana przede wszystkim jako Zofia Wirtemberska, Maria Fiodorowna nie parała się cudami zaś nazwanie jej imieniem portu nad Azowem niespecjalnie ponoć miało przypaść jej do gustu. Odwracała się więc teraz, gdy na miasto leciał grad pocisków, kiedy wybuchały bomby a w ruinach buszowała wygłodniała, ruska śmierć, gdy krzyk o pomoc robił się nie do zniesienia - głuchła. Miasto zaś, gwałcone lufą karabinu, metodycznie rujnowane za pomocą amunicji kasetowej, obracane w gruz i śmietnik wszystkim, co jest w stanie eksplodować - coraz bardziej przestawało istnieć. Aż przestało. Myliłby się jednak ktoś, kto myślałby, że wyrok śmierci wykonano a w zasadzie wykonuje się od trzech miesięcy. Miasto Marii wyrok otrzymało całe lata temu, w ciszy gabinetów i bez blasku fleszy. Jego egzekucja rozpoczęła się w styczniowy ranek 2015 roku.

Wtedy na osiedla mieszkaniowe w Mariupolu, te skupiska nędzy, śmieci i odpadających tynków, poleciały pierwsze bomby. Zwiastowanie przeznaczenia. Tulipany, Grady, Iskandery przeszły wówczas do historii jako sprawcy zbrodni czasów nowożytnej wojny, potwierdzonej później w Hadze - właśnie one oraz tylko one, bowiem Rosja zbrodni się wyparła, winne były w jej ocenie tylko Iskandery. I musiało być w tym wtedy ziarno prawdy bowiem Europa z czasem posłuchała argumentów Rosji, wycofując się po cichu i okrakiem z sankcji gospodarczych. Utrzymano tylko w mocy sankcje nałożone na zbrodnicze Grady i mordercze Tulipany jako bezpośrednich sprawców zbrodni w Mariupolu zimą dwa tysiące piętnastego. Butne i bezczelne bomby sankcji nie uznały, kontynuowały za to tamtą "operację militarną" sprzed lat siedmiu, bombardując i zmieniając w coraz większe morze ruin Donbas. W Mariupolu ostrzał przyniósł wówczas śmierć trzydziestu kilku osób, ponad sto zostało ciężko rannych zaś osiedle mieszkaniowe, zapełnione – nomen omen - chruszczowkami, wbito niemal całkowicie w ziemię. Świat wyraził swoje święte oburzenie, pomachano pięścią, wygłoszono parę - nawet całkiem niezłych - mów nawołujących do złożenia broni, przeszło parę demonstracji po czym z czasem, ze spokojem i sumieniem oczyszczonym z wątpliwości, o Donbasie zapomniano. Sankcje, jak pisałem wyżej, mniej lub bardziej jawnie skasowano, pozwalając w imię diesla za kopiejki, na ciągnącą się latami wojnę pozycyjną. Czasem tylko w jakimś medium pojawiały się wyschnięte informacje, że w Donbasie właśnie coś wybuchło, że zginęło tylu Ukraińców, tylu Rosjan, że pułk taki albo taki odbił cztery wiochy albo poszedł do niewoli. Rosja zaś, rękami swoich orków, szykowała w południowo - wschodniej Ukrainie swoje lebensraum, odgruzowując teren z niepotrzebnych ludzi, sprzętu i architektury. Groby jednak pozostały płytkie bowiem nikt nie wierzył, że to co się dzieje dzisiaj, może się w ogóle kiedykolwiek zdarzyć.

***

Mój przyjaciel Aleks, z którym poznawałem Ukrainę od podszewki, miał w zasadzie sporo szczęścia bo nie dożył czasów, które by mu rozerwały serce. Już od kilku lat jest w swoim prawosławnym niebie, skąd podgląda pewnie co się dzieje w jego kraju. I tak, jak my tutaj, obserwuje wydarzenia z przerażeniem połączonym z gniewem. Bardzo chciałbym, żeby z tamtej perspektywy widać było więcej niż ruiny i pełznącą między nimi śmierć; by widać było także zmartwychwstanie. Jakiekolwiek. Bardzo chcę w to wierzyć i chcę to zobaczyć. Stąd to jednak strasznie trudne albo nawet niemożliwe.


Interesuje mnie Wschód. Od Mińska aż po Władywostok, od Lwowa po Jangi - Jul i Dżalalabad. Lubię być tam, gdzie niewygodnie, gdzie nic nie jest oczywiste i gdzie czasami da się jeszcze spotkać białą plamę ...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka