Pogodny Pogodny
250
BLOG

Dla Marka Różyckiego Jr. do sztambucha

Pogodny Pogodny Kultura Obserwuj notkę 7

 Jeśli znajdzie i przeczyta...


"Chochoł"


Radca prawny wstał od stołu przy którym grano w bezika i podszedł do okna skąd widać było obumarły jesienny sad. Ponad nagimi drzewami świecił księżyc. Błyszczał blado niebiesko. Radca patrzył w milczeniu na otulone blaskiem pnie, na stojące pomiędzy drzewami chochoły, na ziemię dającą wrażenie samotnej oraz opuszczonej i nagle wyraźnie się wzdrygnął, po czym odsunął się od okna.

- Zobaczył pan tam ducha? - zapytał jeden z grających. Radca odwrócił głowę ku pytającemu. Miał kwadratową twarz, o silnie zarysowanym podbródku, który zdradzał niewątpliwie wytrwałość i upór jego właściciela. Szare oczy radcy zmrużyły się. Zadającym pytanie był porucznik gwardii, który nie wnikał zbytnio w sens zadanego pytania. Ot, rzucił je od niechcenia widząc jak radcę zapatrzonego w ciemny, jesienny sad wstrząsnął nieoczekiwany dreszcz. Radca w milczeniu powrócił do grających i usiadł przy stoliku, lecz nie wziął do ręki podanych mu w tym momencie kart.

- Pyta pan o duchy, panie poruczniku? Nigdy w nie nie wierzyłem, i nadal w nie nie wierzę...

- Ale coś  pan jednak za oknem zobaczył, prawda? - wtrącił się w rozmowę inny z grających.

- Tak, to prawda, zobaczyłem. - pokiwał głową w odpowiedzi radca - Zobaczyłem może nie tyle ducha, ile zdarzenie dawne dotąd nieodgadnione, nie dające mi do dzisiaj o sobie zapomnieć. Czy chcecie panowie o tym posłuchać? Porucznik gwardii złożył karty w stosik. Gra i tak od pewnego czasu już się nie kleiła. Jej uczestnicy zatem z przyjemnością przystali na propozycję radcy.

Radca tymczasem w spokoju, z namaszczeniem nabił swoją pękatą fajkę, zaciągnął się kilka razy głęboko, i kiedy fajkowy dym niczym błękitna aureola spowił jego siwe od zmartwień skronie rozpoczął  opowieść.

Zdarzenie o którym chcę panom opowiedzieć miało miejsce wiele lat temu. Gdzieś na początku grudnia byłem  z wizytą u mego dobrego przyjaciela, w jego rodzinnym majątku w okolicach T.   Tamtejsze zaś lasy oraz pola idealnie wręcz nadawały się do strzelania. Tajemne, przepastne, aż prosiły się do złożenia im wizyty ze sztucerem w ręku. Zima była śnieżna i mroźna. 

Wybraliśmy się zatem pewnego dnia sankami na polowanie. Pogoda, była wietrzna, nieco pochmurna, z lekko popadującym śniegiem. Mimo to nie odstręczała.W dobrych humorach pojechaliśmy na tę eskapadę w czwórkę. Ja, mój przyjaciel, jego znajomy z zawodu kupiec oraz jego syn. Na skradaniu się po tropach w leśnej gęstwinie obłożonej głębokim śniegiem zszedł nam calutki boży dzień. Polowanie nie było może przez to obfite, ale przyniosło nam i tak wiele emocji okraszonych na koniec kilkoma strzelonymi głuszcami i jednym zającem.

Późnym już popołudniem wymrożeni do szpiku kości przebywaniem na zimowym powietrzu zatrzymaliśmy się na powrocie w miejscowym zajeździe. Kupiec wprawdzie koniecznie chciał w nim zanocować, tym bardziej, że nasz koń zgubił w drodze podkowę, a kowala na miejscu nie było. Posłano więc po niego do  majątku przyjaciela, lecz mój przyjaciel znający okolicę na wylot napierał na mnie i na kupca oraz jego syna  zachęcając nas wszystkich do pieszej wycieczki, argumentując  że to dobre dla zdrowia oraz podbudowania naszej  kondycji; A poza tym do domu jest od oberży ledwo dwie godziny szybkiego marszu, w dodatku ciekawą trasą. Niechętnie, bo niechętnie kupiec ostatecznie  zgodził się na propozycję mego przyjaciela. Myśliwskie łupy, sanie oraz woźnicę wraz z koniem zostawiliśmy więc w zajeździe by tam zaczekał na kowala.

Wyruszyliśmy  do dworu dobrze już po zmroku, który powitał nas zresztą dużo wcześniej, bo wówczas kiedy zatrzymaliśmy się pod bramą oberży. Granatowe niebo zdążyło się więc  przez ten czas zasypać błyszczącym tabunem odległych gwiazd, które jednak od czasu do czasu przysłaniał naszym oczom goniony chyżo wiatrem zimowy obłoczek.

Zimowa grudniowa noc zdawała się  otulać otaczającą nas przestrzeń swoją czernią i tajemniczą bezkresnością. Szparkim zatem krokiem, bo mróz wzbierał powoli na sile, w zupełnym milczeniu, doszliśmy dobrze odśnieżoną drogą do mostku znajdującego się tuż za zajazdem. Tutaj mój przyjaciel i zarazem od teraz i przewodnik nieoczekiwanie jednak skręcił w bok, w dość wąski, mocno rozjeżdżony saniami chłopski trakt, i poprowadził naszą gromadkę  głębokimi śnieżnymi koleinami w kierunku  pobliskiego wzniesienia obwiedzionego w jednej swojej części czarną krechą pobliskiego lasu.

Przyspieszyliśmy zatem kroku jeszcze bardziej. Przez długą chwilę słychać było jedynie  chrzęst zmrożonego śniegu pod butami, szczęk broni zawieszonej na ramionach oraz krótkie stłumione przez szaliki  oddechy, które po chwili zastygały nam na rzęsach i policzkach białym, mroźnym osadem.

Nagle, gdzieś niezupełnie daleko, z mrocznej otchłani zbliżającej się ku nam leśnej gęstwy rozciągającej się po wzgórzu czarną linią  ozwało się pojedyncze,  przejmujące wycie. Za chwilę z zimowych, leśnych czeluści, spod przygiętych do ziemi zwałami śniegu opasłych jodeł odpowiedziało mu drugie, a za moment kolejne. Niebawem otoczył nas jeden wielki zawodzący chorał, który niosąc się wyraźnym tonem w krystalicznym od mrozu powietrzu sprawiał na nas wrażenie jakby chciał oznajmić wszystkim leśnym stworzeniom naszą obecność.

- Ot, wilki - zaśmiał się mój przyjaciel tak niedbale, jakby od zawsze z wilkami w jednym pokoju pomieszkiwał, ale widząc że kupiec mocniej w ręku ścisnął swą flintę dodał. - Niech się pan nie boi. Nie ruszą nas. Nie są głodne. Jeszcze im głód w ślepia nie zajrzał. One tylko tak tęsknie do księżyca śpiewają.

Nikt jednak z nas, maszerujących, w te zapewnienie nie uwierzył.

Tymczasem droga po której szliśmy nieubłaganie zaczęła się zbliżać do skraju lasu, skąd dochodziło do naszych uszu  nieustające wycie. Skostniałe obecnie od spowodowanych za dnia działaniem słońca bryły śniegu, dzięki którym widać było można mozolny chód zwierząt i ludzi, zaczęły nam  w maszerowaniu wyraźnie zawadzać.

Pokrzywione wichurami, pozbawione listowia przydrożne brzozy sterczały przy trakcie spod obłych, błękitnych, wysokich zasp niczym maszty zatopionych okrętów. Las patrzył na nas z całą swoją nieprzeniknioną czernią, niczym gospodarz widokiem nadchodzących ku niemu nieznanych gości. Będąc ostatnim, który swoją osobą zamykał  krótką karawanę, niepewnie, co chwila, oglądałem się trwożnie za siebie, podczas gdy rozbudzona lękiem wyobraźnia, ilekroć się nie odwróciłem ukazywała mi przed oczyma różne straszliwe sceny, głównie z głodnym wilkiem atakującym niespodzianie moje plecy.

- O, tutaj za tymi świerkami, las zostawimy za sobą, i droga opadnie w dolinkę - pocieszył nas mój przyjaciel i zarazem przewodnik.

I rzeczywiście, po kilkudziesięciu metrach niespokojnego marszu naszym oczom ukazała się pogrążona w w księżycowym półcieniu niewielka dolinka obwiedziona dookoła bezkresną, pofalowaną, martwą połacią, będącą z pewnością w letni czas jakimiś uroczymi łąkami lub polami, lecz teraz skuta mrozem i obleczona w śnieg sprawiała wrażenie śmiertelnej pustyni.

- Tam, za tą górką widoczną przed nami, jest już nasz dom - objaśnił nam mój przyjaciel. Po czym dodał - że niebawem w dolince droga którą idziemy przetnie się  z inną,  tamta zaś doprowadziłaby nas do miasteczka...

W tym też momencie radca zawiesił celowo głos i zerkając spod oka na słuchających zaciągnął się głęboko fajką. Zapadła głucha cisza oczekiwania na ciąg dalszy historii.

- I co się dalej stało? Niech pan mówi - zagaił jeden ze słuchających.

I wtedy moi panowie - kontynuował spokojnie radca - Mój przyjaciel, który wiódł nas tym chłopskim traktem zatrzymał się tak nagle, tak nieoczekiwanie, tak gwałtownie,  wskazując przy tym coś ręką przed sobą, że aż powpadaliśmy na siebie nawzajem.

A kiedy już opanowaliśmy szyk, to i my spojrzeliśmy wreszcie w wskazanym przez mojego przyjaciela kierunku i... skamienieliśmy.

Oto bowiem, całkiem niedaleko nas, na dość dobrze widocznym w świetle księżyca rozstaju dróg stał nieruchomo jakiś, nienaturalnie wysoki, potężnie zbudowany człowiek...

- To pewnie Zły - szepnął syn kupca zduszonym przez szalik głosem  - Jak nic ma on kocią, czarną mordę, wstrętne ślepia, rogi i krzywe pazury...

- Daj spokój chłopcze, nie strasz sam siebie i innych bez powodu - przerwał mu  mój przyjaciel - Stoi sobie człowiek na rozstaju dróg? Stoi. Może potrzebuje jakiej pomocy. Może skostniał od mrozu, a ty od razu ze Złym wyskakujesz.

Po czym ruszył niepewnym krokiem w kierunku nieznajomego, przez co widać było, że i jemu strach wszedł pod kożuch.

Idziemy więc powoli gęsiego  za nim również i my, dzierżąc nasze myśliwskie flinty jakby co w pogotowiu. Widziany przez nas nieznany olbrzym nie zwracał j na całą naszą nadchodzącą grupkę najmniejszej uwagi. Stał sobie dalej w ciszy i spokoju, wyprostowany, nieruchomy jak wieża. Wtedy na złość świecący dotąd jasno księżyc zaszedł  nieoczekiwanie za jakąś chmurę i zrobiło się ciemno jak w grobie. Wołamy więc wszyscy razem, jeden przez drugiego, poprzez powstałą ciemność, do naszego przewodnika, bo ten wysunął się przecież zdecydowanie naprzód ku napotkanej postaci: Niech pan nie podchodzi za blisko! Czekaj pan na nas!

Tymczasem nagle stamtąd, jak nie gruchnie ku nam szyderczy, opętańczy śmiech!

- Ot, bohatery od siedmiu boleści - szydzi na cały głos nasz przewodnik - O, myśliwi nieustraszeni. Podejdźcie no bliżej. No, podejdźcie i sobie popatrzcie. Toż to przecież zwykły chochoł. Stoi sobie na środku drogi i człowieka udaje!

Rzeczywiście, był to w istocie ogromny snopek słomy. Pewnie jakieś wiejskie wyrostki postanowiły napędzić i napędziły niezłego stracha spieszącym się tędy podróżnym stawiając im na drodze ową słomianą "zjawę". Strach odszedł więc od nas  tak szybko jak nagle nadszedł. Chochoł,  który okazał się jak wspomniałem opasłym, sporym jak na snop pękiem słomy był związany w pasie oraz górą dla pewności grubym powrósłem. Na ramiona narzucono mu zaś dla kawału stary żołnierski szynel, a na słomiany łeb wciśnięto dziurawy kapelusz z wielkim rondem.

Radca zaciągnął się solidnie fajką. - Reszta drogi do majątku mego przyjaciela upłynęła nam dzięki temu w wesołej atmosferze - dodał.

- I to wszystko? - zapytał z rozżaleniem w głosie porucznik gwardii - Nie widzę w tym żadnej emocji, czy też tajemnicy. Ot, żarcik dziecinny i tyle.

Na te słowa podniósł się gwar wśród obecnych przy stole graczy. Podzielili się oni nawet na dwa obozy. Jedni obstawali za radcą twierdząc, że historia jest dreszczem podszyta, a drudzy za porucznikiem, że wbrew przeciwnie, przez co powstał przy stoliku niemały harmider. Radca uniósł zatem do góry dłoń na znak, że chce jeszcze coś powiedzieć, natychmiast więc się uciszono.

- To nie wszystko, moi drodzy panowie - Następnego dnia rano zaprzężono czym prędzej drugie sanki aby sprawdzić co się stało zeszłego wieczora z pierwszymi w zajeździe, bo te z woźnicą nie wróciły do majątku.

Żeby było ciekawiej do wspomnianego zajazdu pojechaliśmy zapoznanym nocą przez nas traktem, którym wcześniej przybyliśmy pieszo. Do miejsca spotkania z chochołem dojechaliśmy więc w miarę szybko, ale spotkała nas tam niestety niemiła niespodzianka. Otóż wielkiego chochoła na rozstaju dróg już nie było. Nie znaleźliśmy zresztą niczego, co by wskazywało na jego tam wcześniejszą obecność. Żadnego źdźbła słomy, czy strzępka materiału. Nie było nic. Absolutnie nic, nawet odcisku jaki swoim ciężarem musiał się przecież  odbić  w śniegu. Jedynym znakiem, że to nam się to spotkanie  nie przyśniło były nasze  wczorajsze ślady, z lekka już zresztą przyprószone śniegiem, krążące to w tę, to w tamtą stronę, wokół środka czystej, nienaruszonej bieli. Jak chochoł zniknął? Czyżby był istotą żywą? Tego nie wiem i nie jestem w stanie zrozumieć do tej pory. Chochoł był przecież potężnym snopem. Aby go unieść i razem z nim uskoczyć niepostrzeżenie gdzieś w bok trzeba byłoby być bardzo silnym i sprawnym. A tu przecież na metry zewsząd dookoła był niczym nienaruszony  śnieg, żadnego tropu. Jak więc mógł tak sobie bez śladu zniknąć? Ot, i wszystko - zakończył radca.

- Sprytna sztuczka - przerwał powstałe po zakończeniu opowieści milczenie jeden ze słuchaczy, przez co wywiązała się wartka rozmowa między nim a resztą towarzystwa nad znaczeniem i techniką zniknięcia chochoła. Sam zaś radca tymczasem ponownie wstał od stołu i podszedł do okna, za którym w księżycowej poświacie szczerzył swoje bezlistne gałęzie obumarły jesienny sad.



Pogodny
O mnie Pogodny

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura