Pogodny Pogodny
771
BLOG

Wakacyjna historyjka z "dreszczykiem"

Pogodny Pogodny Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 44

Każdy zapewne znalazł się w sytuacjach lub widział coś czego nie mógł do końca zrozumieć. Często się o tym więc nie opowiada aby nie wyjść na głupka. Wczoraj jednak  jeden z moich pacjentów opowiedział mi niesamowitą historię, jak to widział sam siebie leżacego na tapczanie, co było przyczynkiem do jego późniejszej, nieprawdopodobnej wyprawy podczas której obejrzał świat oraz urządzenia, których nigdy w życiu wcześniej nie oglądał. Facet z tytułem profesora, lat dziewięćdziesiąt  pamięta tę historię jakby wydarzyła się wczoraj, choć stało się to ponad 60 lat temu...

Moja wydarzyła się również wiele lat temu. W połowie lat siedemdziesiątych. Pojechaliśmy w trójkę nad morze - ja i moi dwaj koledzy. Na spędzenie letniego wypoczynku po zdaniu egzaminów wybraliśmy Międzyzdroje. To był czas kiedy miejscowość ta nie miała jeszcze obecnego statusu miasta celebrytów, nie było w niej jeszcze alei gwiazd i tym podobnych atrakcji. Plaża była wtedy jakby mniej zatłoczona, przynajmniej tam gdzie postanowiliśmy biwakować pod namiotem, a był to położony o "rzut beretem"  od morza kamping Lubiewo znajdujący się  na skraju miasta. 

Tego dnia, w którym to "coś" miało miejsce wybraliśmy się na wycieczkę. Dzień był upalny, a niebo farbkowe. Postanowiliśmy więc pójść plażą najdalej jak się da na wschód, aby się przy okazji też w ruchu równo i dobrze opalić.  W drodze minęliśmy zabytkowe molo oraz hotel umiejscowiony na zboczu góry, następnie położoną na klifie jednostkę wojskową, gdyż z dołu widać było jakieś wojskowe anteny i maskujące siatki. Cały czas oglądaliśmy się jednak za siebie określając jak daleko odeszliśmy od miasta. Molo było ustawicznie widoczne. Po drodze mijaliśmy zresztą też grupki podobnych nam wycieczkowiczów. Gdzieś około południa dotarliśmy wreszcie do miejsca, gdzie plaża zamieniła się w dużej cześci w rumowisko oślizgłych od morskiej wody i glonów  kamieni. Kamienie trafiały się wcześniej również, ale teraz ich liczba wyraźnie się zwiększyła. Klif niespokojnie nachylił się nad naszymi głowami. Oglądając się za siebie nadal widzieliśmy molo, tyle że już mocno rozmazane w popołudniowym słońcu. I wtedy zobaczyliśmy to coś, czego się raczej nie spodziewaliśmy. Jakieś kilka pięter nad naszymi głowami wisiał  pokaźny fragment ściany z czerwonych cegieł, upstrzony rzędem gotyckich okien pozbawionych szyb. Nieco dalej, jakieś czterysta metrów od brzegu z morza sterczał jakby tego było mało maszt zatopionego kutra lub statku. Zastanawialiśmy się w trójkę co to za ruiny i co to za wrak. Nie sprawdzaliśmy bowiem wcześniej w folderach PTTK gdzie jedziemy. Miało być tylko jak najdalej od domu. Międzyzdroje dawały taką szansę. Patrzyliśmy więc teraz w górę z wielkim zaciekawieniem, a pod nogami morze obmywało nam nogi oraz wspomniane obślizgłe od glonów głazy, w tym kilka protokątnych. Jeden z nas zauważył na nich jakieś tajemnicze litery. Natarliśmy je piaskiem i oczom ukazał się niewyraźny napis gotykiem: Frankenstein.(sic)

Wybuchnęliśmy śmiechem, bo i data coś o ile pamiętam ok. 1880 budziała także odpowiednie skojarzenia. Pełni zadowolenia udaliśmy się  więc z powrotem i około 20 wieczorem doszliśmy do molo gdzie wstąpiliśmy na piwo i lody.

Właściwie nic się nie stało. Temat zaczął mnie jednak drążyć dopiero po wielu  latach, kiedy to już z żoną i dziećmi pojechałem tam znowu wiedziony sentymentem. Oczywiście kemping Lubiewo nie istniał. W tym miejscu powstał jakiś luksusowy hotel, a urokliwe przejście przez wydmę (kanion) na plażę zastąpiły toporne, betonowe schody. Jedynymi, które pozostały z tamtych czasów na swoim miejscu były stare poniemieckie bunkry oraz plaża, tak samo pusta i trochę odludna jak wtedy. Postanowiłem więc pokazać rodzinie także wspomniane ruiny na rancie klifu oraz wrak statku.

Niestety, nie doszliśmy do tego miejsca. Drogę zagrodził nam w pewnym momencie sam  klif, oraz zwały kamieni o które rozbijały się wysokie morskie fale.  Nie mogłem pojąć dlaczego tak się stało, i doszedłem do wniosku, że po prostu oglądana w latach siedemdziesiątych ściana musiała ostatecznie runąć w dół, a widziany z plaży maszt statku opadł zeżarty rdzą na dno morza. Dzieci były niepocieszone.

Po powrocie do domu  temat ruin uleciał mi z pamięci do czasu kiedy zobaczyłem przypadkowo "moją ścianę" na zdjęciu w jakimś piśmie z dopiskiem. że jest to fragment zabranego przez morze  kościoła w Trzęsaczu, którego właśnie zabezpieczają przed dalszym zniszczeniem. Udałem się więc do kolegów, którzy choć się pożenili również nadal mieszkają w tej samej mieścinie co ja. Spotkaliśmy się przy piwie w domu u jednego z nich i zaczęliśmy wspominać naszą wyprawę sprzed kilkudziesięciu lat.  Zresztą jak mieliśmy nie pamiętać? Gospodarz miał wtedy ze sobą aparat i robił przecież zdjęcia co mi umknęło z pamięci. Pokazał je. Faktycznie, jest nasza ściana z kawałkiem ściany bocznej, są także zdjęcia tablicy nagrobnej Frankensteina, jest również maszt wraku statku wystający z morza. Wszystko się zgadzało, poza jednym, czy byliśmy w stanie przejść taki szmat drogi w obie strony w kilkanascie godzin? Odpowiedź jest jedna: Nie byliśmy. To było fizycznie niemożliwe do wykonania. Na to jednak żaden z nas nie znalazł klarownej odpowiedzi, choć przecież doskonale wiemy że tam wtenczas byliśmy; Że widzieliśmy jednocześnie i fragment zrujnowanego kościóła oraz dalekie molo w Międzyzdrojach!

Czy to możliwe abyśmy przenieśli się w czasie?  A jeżeli tak to dlaczego i z jakiego powodu? Jakoś w to  nie wierzę - w te przeniesienia w czasie,, ale fakt pozostaje faktem byliśmy tam, chociaż Trzęsacz leży zbyt daleko od Międzyzdrojów aby dotrzeć do niego piechotą w kilkanaście godzin tam i z powrotem. Mimo to, wbrew wszystkiemu, powtarzam,  pokonałem z kolegami ówdystans pieszo w jeden dzień.  I tak już zostanie w mojej pamięci, w tym kolegów, co mamy zresztą zapisane także na zdjęciach. Ciekawe czy ktoś przeżył coś podobnego?

Pogodny
O mnie Pogodny

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości