Feterniak Feterniak
942
BLOG

Rządowe strzały we własne stopy na Pomorzu

Feterniak Feterniak Samorząd Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Ostatnie tygodnie upłynęły na Pomorzu w cieniu kolejnych dziwnych działań administracji rządowej, które nie wiadomo czy są przejawem jakiejś obłędnej, wyborczo samobójczej strategii, czy żenującym popisem urzędniczej nieudolności.


Choć chronologicznie był to akt późniejszy, to do opinii publicznej najpierw przebił się nasz wojewoda Dariusz Drelich, który w czasie lokalnych obchodów Święta Niepodległości w trakcie swojego przemówienia wygłosił taki oświadczenie:


Warto zwłaszcza dziś przypominać każdemu z Polaków, a w szczególności każdemu z obywateli Pomorza, również temu, który nazywa siebie „przedstawicielem mniejszości etnicznej i regionalistą”, że to terytorium nieraz było przedmiotem knowań skierowanych przeciwko jedności państwa polskiego i wobec tego naszym obowiązkiem jest utrzymywanie tutaj stałej pewności własnej przynależności narodowej”. Od razu zaznaczę, że nie była to jakaś przypadkowa wypowiedź, która padła w ferworze wiecu, ale z góry przygotowane i opublikowane oficjalne wystąpienie.


Osobom, które ciut lepiej znają pomorskie klimaty od razu nasuwa się przypuszczenie, że wojewoda chciał wystosować tu ostrzeżenie do małej grupki działaczy kaszubskich, apelujących o uznanie Kaszubów za mniejszość etniczną, a jednocześnie obnoszących się ze swoim sojuszem z Ruchem Autonomii Śląska, czy poparciem dla niepodległości Katalonii. Niestety, jak taki był zamiar, to wykonanie było po prostu nieudolne bo nie nazywając ich z imienia, a wzbogacając swoją wypowiedź o „regionalistów” wojewoda  zaatakował tym sformułowaniem niezwykle szeroką grupę kaszubskich regionalistów prawdopodobnie bez świadomości, jak szeroka grupa ludzi na Pomorzu z regionalizmem się utożsamia.


Po prostu obnażyła się w tym momencie nieznajomość tematu (a i historii własnego województwa), bo wojewoda Drelich użył, praktycznie dosłownie frazy, którym przez dziesięciolecia epatowali wobec Kaszubów jego poprzednicy z czasów Polski Ludowej (bo akurat wojewodowie gdańscy z tego okresu mają w tym zakresie swoje smutne zasługi). I ten, prawie dosłowny cytat z gróźb rzucanych jeszcze trzy dekady temu przez pezetpeerowskich dygnitarzy wywołał powszechne obudzenie w regionie i nawet wśród członków PiS-u na Kaszubach pojawiły się niezwykle krytyczne głosy. Bo wszyscy tę zbitkę odebrali jednoznacznie, jako oskarżenie Kaszubów o nielojalność wobec państwa. O idiotyzmie tego typu oskarżenia w tamtych czasach najlepiej świadczy fakt, że głównymi ofiarami takich oskarżeń byli w czasach Bieruta i Gomułki w pierwszym rzędzie weterani „Gryfa Pomorskiego”, w dużej mierze zasłużeni działacze narodowi (endeccy) oraz środowisko regionalistów kaszubsko-pomorskich, mające ogromne zasługi w walce o polskość Pomorza tak przez I wojną jak i w okresie kongresu wersalskiego. Złośliwi do tej pory mówią, że Kaszubi to najbardziej polscy z Polaków i nie bez kozery przed 1939 rokiem był to najmocniejszy bastion endecji w całym kraju, co widać zresztą i do dzisiaj.


Dosłowne powtórzenie tych zarzutów przez wojewodę Drelicha było zaś błędem na kilku poziomach. Po pierwsze fatalnie się skojarzyło przytaczanie komunistycznej frazeologii, po drugie po raz kolejny obnażyło zwykłą niekompetencję gdańskiego urzędnika. Tak się bowiem składa, że nawet zwolennicy poglądów, że Kaszubi są odrębnym narodem i powinni być uznani za mniejszość etniczną nigdy, po 1989 roku nie zająknęli się nawet o chęci jakiejkolwiek autonomii, czy czegokolwiek, co można by uznać za „knowanie przeciwko jedności państwa polskiego”. Można napisać więcej, że mało które środowisko regionalne więcej zrobiło dla utrzymania owej jedności w wymiarze tożsamościowym niż Kaszubi. Bo, o czym się zapomina, tylko niezwykle zdeterminowane i szeroko zakrojone działania kaszubskich działaczy sparaliżowały w zarodku próby „odtwarzania” na Pomorzu mniejszości niemieckiej w początkach III RP (co robiono tutaj w sposób niezwykle merkantylny, dosłownie kupując sobie członków różnymi profitami sponsorowanymi z za Odry). Baaa nawet działacze owej „Jednoty” odżegnują się od wszelkich pomysłów o autonomii politycznej wyraźnie zaznaczając swój dystans w tej materii, od bliskiego im ideowo RAŚ-u.


Na tym niestety nie koniec, bo dalej nastąpiła rzecz co najmniej zastanawiająca. Bez dwóch zdań wystarczyłoby, gdyby wojewoda reagując na tak negatywny odbiór swojego wystąpienia sprecyzował kogo miał na myśli, tudzież wymienił środowisko Kaszubskiej Jednoty (bo o nim tu pisałem powyżej) z imienia, to najpewniej skończyło by się jedynie na narzekaniu na jego oratorskie umiejętności. Pewnie rzeczone środowisko kaszubskich narodowców (medialnie prężne, ale bardzo nieliczne) plus etatowa opozycja z kręgów platformerskich dalej by wrzały z oburzenia, ale tak gros działaczy kaszubskich, jak i tamtejsza opinia publiczna, generalnie od lat sprzyjająca PiS, całą sprawę szybko by puściła w zapomnienie.


Niestety wojewoda Dariusz Drelich zadawszy głęboką ranę, miast tamować krwotok, postanowił jeszcze przekręcić w nią wbity nóż. Zamiast dokonać jakiegokolwiek aktu wyjaśnienia, kogo, lub co dokładnie miał na myśli, doprecyzowania swojej wypowiedzi, czy nawet zwykłych przeprosin, dla tych, którzy to źle odebrali, w reakcji na zarzuty, po prostu stwierdził, że został źle zrozumiany i dosłownie wybąkał, że rzecz nie dotyczy Kaszubów. I to dopiero rozpętało emocje.


No, bo jeżeli nie o Kaszubach mowa, to może o Tatarach? Jedynej, widocznej na Pomorzu mniejszości etnicznej? Tylko, tak się składa, że członkowie tej społeczności, to są dość prorządowi, a jeden z liderów tatarskich na Pomorzu, profesor Selim Chazbijewicz, jest nawet niezwykle aktywnym działaczem obecnego obozu rządowego, uhonorowanym za swoje zasługi w tym roku stanowiskiem ambasadora w Azji Centralnej. Dla wszystkich jasnym jest, że wojewoda mógł mieć na myśli tylko Kaszubów. Zaś jego niejasne wykręty dały tylko popis do spekulacjom, że powiedział coś, co mu kazała „Warszawa”, a nie potrafiąc tego w żaden sposób sam zracjonalizować, po prostu nabrał wody w usta.



Sprawa stała się jeszcze bardziej skomplikowana (a może jaśniejsza), gdy w ostatni weekend listopada gruchnęła wieść, że oto MEN obcina dofinansowanie na naukę języka kaszubskiego. Najkrócej rzecz ujmując na mocy pakietu ustaw z 2005 roku język kaszubski oficjalnie uznano za język regionalny i objęto go takimi samymi prawami jak języki mniejszości. Jednym z najistotniejszych korzyści z tych zapisów było uznanie go za język zagrożony wymarciem i jako taki objęty specjalnym systemem finansowania. Za każdego ucznia, który uczył się języka kaszubskiego samorząd, gdzie to ma miejsce, otrzymywać miał 150% podstawowej stawki subsydium oświatowego. Okazało się to niezwykle korzystnym rozwiązaniem zwłaszcza dla samorządów, które wiecznie muszą dokładać do edukacji i dziś kaszubskiego uczy się ponad 20 tysięcy dzieci. Jak dla społeczności, w której ledwo 100 tysięcy osób mówi w swoim języku, bez wątpienia jest to wielkim sukcesem, byś może decydującym w walce o uchronienie kaszubskiego przed wymarciem.


Oto okazało się, że 10 listopada (dzień przed Świętem Niepodległości), Ministerstwo Edukacji Narodowej ogłosiło, że od 1 stycznia owo dofinansowanie zmniejsza o około 20%. Sama ta decyzja  (bo jednak dalej uczenie kaszubskiego jest korzystne dla samorządu pod katem finansowym) pewnie nie wywołała by aż tak dużych emocji, gdyby nie drobny, ale istotny fakt: w żaden merytoryczny sposób jej nie uzasadniono. Ot, „ministerstwo zdecydowało” koniec kropka.


 I choć formalnie decyzja ta dotyka wszystkie społeczności objęte przywilejami „mniejszościowymi”, ale tak naprawdę gros z ponad 60 tysięcy dzieci uczących się dziewięciu języków objętych tym przywilejem to właśnie Kaszubi (ok. 20 tysięcy) i Niemcy (ok 30 tysięcy).


Można by więc domniemywać, że Kaszubi dostali tutaj przy okazji „dopiekania” Niemcom, gdyby nie fakt, że wygłoszona dzień później mowa wojewody pomorskiego daje mocne przypuszczenie, że rząd świetnie wie kogo uderza. Na dodatek osoby siedzące w tej tematyce wiedzą, że tak naprawdę w przypadku Niemców kwestia edukacji językowej ma o wiele mniejsze znaczenie niż dla Kaszubów. Przecież niemieckiemu nie grozi wymarcie, nie brakuje kadr nauczycielskich i chętnych uczących się tego języka, no i istnieje potężny dobroczyńca zza Odry wspierający nauczanie języka Goethego (że o fundowaniu stypendiów i innych pokrewnych działaniach nie wspominając). Tymczasem kaszubskiego naucza się tylko w Polsce (co ciekawe wedle ustawy z 2005 roku mamy dziś dwa języki narodowe Polaków: polski i kaszubski właśnie!) i dla gros kaszubskich działaczy edukacja językowa to być albo nie być dla tożsamości tej społeczności.


Już pominę, że MEN zignorował sobie formalną drogę, jaką powinny przejść tego typu decyzje (m.in. opiniowanie Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości), ale taka formę ogłaszania tej decyzji uznano za tak niezwykle arogancką (co zaraz połączono z wypowiedzią wojewody), że nawet pomorska kurator oświaty po spotkaniu z działaczami kaszubskimi umyła ręce od szefostwa, chowając się za urzędniczy garnitur (ja tu tylko przekazuję decyzję zwierzchników itd.).


Zaś sprawa ma drugie dno. Lokalne społeczności na Kaszubach za czasów PO stoczyły w wielu miejscach niezwykle heroiczne boje w sprawie utrzymania małych szkół wiejskich (ich symbolem była szkoła w Tuszkowach w gminie Lipusz). W wielu miejscach okazywało się, że praktycznie tylko nauczanie kaszubskiego i związane z tym dodatkowe pieniądze, umożliwiają samorządom takie balansowanie wydatków na edukację, że szkoły te mogły działać dalej. Nawet niewielkie uszczuplenie tych dotacji dla większości tych placówek może oznaczać dramat i zamknięcie. A tu mówimy, jak zaraz wyliczono o zmniejszeniu dofinansowania na edukację w skali niektórych gmin nawet o pół miliona złotych. Stąd niezwykle solidarne wystąpienie większości kaszubskich samorządowców i liderów edukacyjnych, którzy zaraz zwrócili uwagę, że ta decyzja, to wyrok śmierci dla wielu małych placówek. Tych, które MEN od 2015 roku niby ma specjalnie wspierać…


Ale co nas obchodzą Kaszubi? Zada pewnie pytanie ktoś z Mazowsza, czy Małopolski?

Co nas obchodzą problemy „pomorskiego bastionu PO”, zapyta jakiś działacz PiS?


Ano obchodzą, bo jak się analizuje wyniki kilku ostatnich wyborów, to widać wyraźnie, że pomorski PiS Kaszubami stoi. Kaszubi, z oczywistych względów (jako społeczność głęboko religijna, konserwatywna  z silnymi tradycjami postendeckimi, a jednocześnie bardzo dynamiczna gospodarczo) są najwierniejszym elektoratem partii prawicowych. Swego czasu triumfy świecił tu LPR, od dobrej dekady ogromnym poparciem cieszy się właśnie PiS. Ale nie jest to poparcie bezwarunkowe, a można by nawet powiedzieć, że w dużym stopniu ideowo-programowe. Te dwa ostatnie wydarzenia w sposób niezwykle widoczny je nadszarpnęła. Nie ma nic gorszego dla ludzi patrzących na politykę ideowo niż kłamstwa, oszczerstwa i brak honoru. A to, najkrócej rzecz ujmując zaserwował Kaszubom wojewoda Drelich. I nie ma nic gorszego dla pragmatyków, chcących widzieć w politykach realizatorów własnych poglądów, niż łamanie wyborczych obietnic i podejmowanie nieracjonalnych decyzji, szkodzących lokalnym społecznościom, a to „podarował” właśnie Kaszubom MEN.


Zaś o tym, że nie jestem tu przewrażliwioną Kassandrą, świadczą wyborcze perypetie w gminie Krokowa. Parę tygodni temu zmarł tamtejszy wójt. Zgodnie z ustawą administracja rządowa mianowała komisarycznego zarządcę, którym został miejscowy, bardzo rzutki i popularny społecznik i jednocześnie działacz PiS Adam Śliwicki. I choć wszystkim wydawało się, że miejscowi radni bez problemu oddadzą mu stery aż do czasu przyszłorocznych wyborów, to pod koniec listopada, podjęli jednak decyzję, że w styczniu mają się odbyć wybory na wójta (który porządzi jedynie do wyborów na jesieni). O klimacie tej decyzji (mocno związanym z omawianymi powyżej wydarzeniami) najlepiej świadczy fakt, że ów komisarz nie tylko nie skrytykował rzeczoną uchwałę rady gminy, oddając z pełną kurtuazją prawo radnym do takiego stanowiska, a mieszkańcom do głosowania, a ogłaszając decyzje o startowaniu w styczniowych wyborach odciął się od szyldu PiS zakładając własny komitet. I choć wśród niektórych liderów tej partii przyjęto to z oburzeniem, to jak się wydaje Adam Śliwicki miał na tyle mocne argumenty, że przekonał partyjnych decydentów, że tylko głębokie schowanie pisowskich sztandarów (jak rzecz nazwała pomorska posłanka tej partii) da mu szansę na zwycięstwo.


 A mówimy tu o człowieku, który miesiąc temu wydawał się murowanym kandydatem do zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach (tych terminowych) na wójta! Ale jednocześnie o głęboko zaangażowanym działaczu kaszubskim i jednym z propagatorów nauczania języka kaszubskiego. Który prawdopodobnie tak, jak i ja, pojęcia nie ma z czego wynikają te idiotyczne ruchy, które powyżej opisałem, ale świetnie wie, co potwierdzają jego decyzje, że to istny pocałunek śmierci dla PiS-u na Kaszubach.


Niektórzy doszukują się w tym wszystkim jakichś strategicznych działań, realizowania długofalowej strategii związanej z Kaszubami. Osobiście wątpię jednak w tak wirtuozeryjne działania administracji rządowej w zakresie prostej maksymy „dziel i rządź”, nie mniej symptomatyczne jest, że te przysłowiowe strzały w stopę PiS są pożywką do najbardziej fantastycznych scenariuszy. Bo logiki w nich za grosz.


 


Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka