Konferencja prasowa Jakiego "Saldo transferów finansowych między Unią Europejską a Polską". fot. screen TVP
Konferencja prasowa Jakiego "Saldo transferów finansowych między Unią Europejską a Polską". fot. screen TVP

Trzeba nam lewicowego eurosceptycyzmu

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 69
Utarło się przekonanie, że krytyka eurointegracji musi być - co do zasady - prawicowa. A przecież to nieprawda. Dopiero z lewicowej perspektywy widać najbrzydsze strony potwora, w jakiego zmieniły się w ostatnich latach piękne idee Schumana i Moneta.

Ale na początek - proszę państwa - duże brawa. Brawa dla profesorów Tomasza Grzegorza Grossego i Zbigniewa Krysiaka za to, że napisali raport na temat „Salda transferów finansowych między Polską a Unią Europejską”. Nie to żebym się z nimi we wszystkim zgadzał. Ale warto ich docenić za dwie rzeczy.


Reakcje na raport Jakiego ws. Unii Europejskiej

Po pierwsze za… odwagę. Każdy, kto choćby troszeczkę orientuje się jak funkcjonuje polski światek medialny i naukowy wie, że hasła o wolnej myśli fruwającej w nim dumnie oraz wysoko to zwykła bajka dla grzecznych dzieci. W realu jest jednak zupełnie inaczej. Wszyscy budujący swe kariery naukowe czy publicystyczne w warunkach III RP dobrze wiedzą gdzie były (a często są nadal) miny oraz tematy tabu. W lot łapią, co wolno badać i krytykować. A czego badanie i krytyka (w najlepszym razie) nie przyniosą splendoru. A w przypadku gorszym mogą skończyć się scancedlowaniem śmiałka. I tak się składa, że akurat temat Unii Europejskiej jest przykładem takiego tabu. Jak ktoś mówił, że wspólnota jest super i to oczywiste, że wszyscy na niej wygrywają to sam też był super. Ale jak zwracał uwagę na problemy, to prędko lądował w „rezerwacie oszołomstwa”. Jako komentator Radia Maryja albo innych mediów łatwych do zdyskredytowania przez mainstream. Po roku 2015 ten układ się - jak wiemy - trochę rozszczelnił. Establiszment się jednak broni. I to mocno. Może nawet bardziej niż wcześniej, bo w poczuciu walki z demonami „polexitu, nacjonalizmu, faszyzmu” i Bóg wie czego tam jeszcze.

Taką obroną była najnowsza reakcja na wspomniany raport. Reakcja - powiedzmy to głośno - histeryczna. Jeden tylko ekonomista Ignacy Morawski napisał na łamach Pulsu Biznesu merytoryczną polemikę. Wskazując gdzie - jego zdaniem - są błędy w rozumowaniu Grossego i Krysiaka. Ale przeczytajcie sobie cały tekst Morawskiego. A potem zobaczcie - jak jest relacjonowany. I jak jego wątpliwości zmieniają się w przesłanie, że „zaorał”, „wytknął” i „pokazał nieuctwo”. Oczywiście nic takiego nie miało tu miejsca. To, co wydarzyło się w ostatnich dniach to było normalna i zdrowa debata. Było tak: Grosse i Krysiak powiedzieli A. Morawski wskazał, że jego zdaniem B. Krysiak odpowiedział, że C. I tak właśnie powinna wyglądać zdrowa debata. Zwłaszcza na tak ważny temat jak funkcjonowanie Unii Europejskiej i nasze w niej członkostwo. Musimy - powtarzam MUSIMY - odchodzić od przekonania, że Unia jest dobra i fajna. A dlaczego? Bo wszyscy wiedzą, że jest dobra i fajna. A 2x2 = 4. Koniec kropka. A każdego kto myśli inaczej wykluczymy z debaty, jak się nie opamięta. Tak to już nie działa. I chwała Bogu, że nie działa. I to jest drugi powód do pochwały dla Krysiaka i Grossego. Bo dzięki takim głosom jak ten ich ta potrzebna nam debata dopiero się zaczyna.

Brakuje sensownej krytyki Unii 

A iść powinna szeroko. Bo bardzo nam sensownej krytyki Unii brakuje. Świat nam bowiem odjechał. Na przykład od dawna mamy na Zachodzie do czynienia z bardzo silną lewicową krytyką Unii. Napisano na ten temat multum prac i książek. A każdy, kto choćby słyszał o takich autorach jak Janis Warufakis , Ashoka Moody, Kostas Lapavitsas czy Thomas Fazi  dobrze wie, o czym mówię. A dla tych, co nie wiedzą, krótkie resumee na czterech najważniejszych przykładach

Po pierwsze, to mit, że Unia jest tym miejscem, gdzie współczesny kapitalizm jest i tak najbardziej prospołeczny i najmniej neoliberalny. W przeciwieństwie do „strasznych Anglosasów” czy „jeszcze gorszych Azjatów z Chin albo Japonii”. To całkiem, jak z patrzeniem na gwiazdy. One już od dawna nie wyglądają tak, jak nam się wydaje. Bo to, co nam się wydaje to już… przeszłość. Bo owszem: Niemcy, Francja albo Skandynawia miały swoje czasy „kapitalizmu z ludzką twarzą” i swoje pomysły na państwo dobrobytu oraz społeczną gospodarkę rynkową. Ale tego już nie ma. Zostały ostańce. Kryją się w cieniu szklanych wieżowców neoliberalizmu. Pobudowanych tam od lat 80. i 90. Czyli właśnie od czasu, gdy eurointegracji przyspieszyła a pierwotny pomysł Europy ojczyzn zaczął iść w kierunku Stanów Zjednoczonych Europy oraz unijnego superpaństwa. I nawet jeśli tam finalnie nie doszedł (dziś Unia jest czymś pomiędzy) to i tak kapitalizm z ludzką twarzą diabli wzięli. Chętnych do poczytania, jak to wyglądało w szczegółach odsyłam do opisanych gdzie indziej w detalu przykładów Szwecji albo Niemiec.

Tu raczej o mechanizmach, które posłużyły do stworzenia z dawnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (która miała być miejscem ułatwionego przepływu ludzi, towarów i usług) dzisiejszej Unii Europejskiej będącej cichym i niechwalącym się tym faktem prymusem neoliberalnego ładu. Najważniejszym spośród tych mechanizmów jest bez wątpienia dogmat o tym, że zadłużenie publiczne jest śmiertelnym grzechem. Ten zakaz wyższego niż 60 proc PKB długu publicznego oraz deficytu przekraczającego 3 proc. PKB miał być kagańcem nałożonym na demokratycznych polityków. Miał on uniemożliwić im - powiadano - „życie ponad stan” i „kosztem przyszłych pokoleń”.

Zignorowano fakt, że dług jest nieodłączną częścią zdrowej polityki ekonomicznej. Bo ratuje sytuację nie tylko podczas kryzysu, gdy można dzięki niemu uniknąć osunięcia się gospodarki w spiralę recesji. I że nawet w czasie dobrej koniunktury państwo skupione na ciągłym równoważeniu budżetu łatwo straci z oczu najważniejsze wyzwania. Będzie więc stale szukało oszczędności: w publicznej służbie zdrowia, w edukacji, w infrastrukturze, w walce z nierównościami. To z kolei będzie się przekładało na pogorszenie zarówno bieżącej koniunktury, jak i społecznych widoków na przyszłość.

I tak konsekwencją tzw. „zdrowych finansów” było wycofanie się państwa z całego szeregu zobowiązań wobec własnych obywateli. Co doprowadzi do wzrostu zadłużenia prywatnego. Bo ludzie nadal będą chcieli kupić mieszkanie, leczyć się i wykształcić dzieci. Ale państwo - które oszczędza - im w tym nie pomoże. Jeszcze mocniej te gorzkie prawdy poznali w ostatnich latach obywatele Grecji, Portugalii, Hiszpanii czy Włoch, którym zafundowano z powodu antyzadłużeniowej obsesji plagę wysokiego bezrobocia, cięcia świadczeń społecznych czy wydatków na utrzymanie budynków użyteczności publicznej albo wręcz zmuszano ich do wyprzedawania kluczowych portów albo lotnisk.

Ostatnio słychać, że Unia rozważa poluzowanie reguł fiskalnych (formalnie są one z powodu koronawirus zawieszone do roku 2022). Nie uwierzę póki nie zobaczę.

Czytaj też inne teksty Rafała Wosia:

Po drugie, w Unii Europejskiej nastąpiło w minionych dwóch dekadach coś, co amerykański prawnik oraz politolog Alec Stone Sweet już dawno temu nazwał „sądowniczym puczem”. Władza została de facto wyjęta z rok demokratycznie wybieranych polityków. A przekazana prawnikom i sędziom, którzy - jako żywo - żadnej demokratycznego mandatu nie posiadają. W tym supersądowlnictwu europejskiemu. Zostało to oczywiście szerokiej publiczności przedstawione jako wielkie zwycięstwo demokracji. A każda próba zmiany tego stanu rzeczy jest zwalczana jako „zagrożenie totalitaryzmem”. W ten właśnie sposób demokratycznie wybrana władza polityczna (rząd) próbując ograniczyć omnipotencję władzy niedemokratycznej (sądy) zostaje przedstawiony jako puczysta. Jak w historii z kieszonkowcem, co sam najgłośniej krzyczy „łapaj złodzieja”. Jak pokazuje przykład polskiego sporu o praworządność Bruksela gotowa jest bronić zdobyczy „sądowniczego puczu” wszelkimi dostępnymi metodami. Nie oglądając się nawet jakie to będzie miało skutki dla samej idei europejskiej w Polsce czy w innych krajach. Buntownicy muszą zostać ukarani. Żeby nikomu nie przyszło do głowy podążyć podobną drogą.

Po trzecie, tak skonstruowana UE nie miała szans by stać się związkiem równych partnerów. Lecz podryfowała w kierunku zabawki w rękach silnych. Przykłady można mnożyć. Weźmy politykę wobec uchodźców i migrantów. Z jednej strony na co dzień pozostawioną krajom granicznym: Grecji, Włochom czy Hiszpanii. Również my od niedawna możemy na przykładzie naszej wschodniej granicy (będącej jednocześnie wschodnią granicą UE) zobaczyć, kto w praktyce musi zarządzać tlącym się tu kryzysem. Jak widzimy nie są to ani unijne agencje wyspecjalizowane ani Komisja Europejska. Tylko polski rząd i polska Straż Graniczna. Z drugiej strony raz na jakiś czas dochodzi w Europie do próby rozwiązania nabrzmiałego problemu jedną decyzją. Najczęściej jednostronną i z nikim niekonsultowaną - jak w roku 2015, gdy kanclerz Niemiec kompletnie zaskoczyła partnerów z UE ogłaszając, że „uchodźców trzeba przyjąć”. Albo inny przykład. Luksemburg i Holandia to kraje od lat prowadzące ostry dumping podatkowy wobec innych krajów wspólnoty. Na przykład umożliwiając funkcjonowanie na ich terenie takich mechanizmów, które pozwalają światowym korporacjom w majestacie prawa obchodzić podatkowe ustawodawstwo szeregu krajów członkowskich. Dlaczego nie spotyka ich z tego powodu żaden kłopot? Czemu nie są w Unii na cenzurowanym? Czy nie jest to uporczywe łamanie unijnej solidarności i wartości wspólnoty? I jak to możliwe, że wieloletni premier Luksemburga został nawet… szefem Komisji Europejskiej. Oczywiście, zgoda! Takie asymetrie (równi i równiejsi) będą zawsze i wszędzie. Nie wydaje się jednak, by ktokolwiek próbował je nawet łagodzić.

I wreszcie po czwarte. Nich ktoś zechce łaskawie spojrzeć na długoterminowe statystyki dotyczące nierówności społecznych i dochodowych . Zobaczy wówczas, że większość członków UE była kiedyś krajami dużo bardziej równymi. W Niemczech u progu lat 80. udział 10 proc najbogatszych w PKB wynosił 28 proc. Dziś sięga 37 proc. PKB. W Holandii ten sam wskaźnik wzrósł z 26 proc. (1980 rok) do 30 proc. dziś. W Danii z 25 do 33. I tak dalej. Społeczeństwa stanowiące jądro Unii i będące jej wizytówką nie tylko stały się mnie równe. Jednocześnie (zwłaszcza w ostatnich latach) mamy ogromny rozjazd pomiędzy krajami centrum (Niemcy, Holandia, Austria) a słabszymi ogniwami strefy euro (Włochami, Hiszpanią czy Grecją). Przypadek? A może jednak efekt opisanych tu powyżej mechanizmów?

Czy tych kilka powodów to mało by mieć poważnym mandat do krytykowania UE. I co właściwie chcą osiągnąć ci wszyscy, którzy na każdą (podkreślam KAŻDĄ) próbę krytyki Unii reagują świętym oburzeniem i histerycznymi hiperbolami? Bo na miano pożytecznych głupców pracują w pocie czoła. 

Rafał Woś

Czytaj też:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka