fot. Flickr
fot. Flickr

Libkom odfrunął globus

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 147
Po koronie pół świata myśli o ekonomii po nowemu. Tylko nasi antyPiSowcy utknęli gdzieś w latach 90tych. I nie wiedzą, że globus im odfrunął.

Stereotyp głosi, że rządząca w Polsce prawica urwała się z choinki i prowadzi politykę rodem z XIX stulecia. A Europa - i w ogóle cały Zachód - patrzą na to z zażenowaniem i nie wiedzą, gdzie oczy podziać. No cóż. Prawda jest taka, że gdy idzie o gospodarkę i ekonomię to mamy (i to od dłuższego już czasu)… dokładne odwrotną sytuację. PiS, który nie waha się napędzać koniunktury wydatkami publicznymi (500+), dopuszcza pewien poziom inflacji powyżej celu jako konieczny efekt uboczny wzrostu płac i nie waha się polegać na pomocy banku centralnego w radzeniu sobie z długiem publicznym, to dziś jest… absolutny zachodni mainstream. Tylko nasi antyPiSowcy (i to zarówno libki jak i lewica) żyją na jakiejś innej planecie. Na której nie wydarzyło się nic. Nie było kryzysu 2008 roku, koronawirusa, buntu społeczeństw przeciw wolnorynkowemu dogmatyzmowi.

Chcecie dowodów? To posłuchajcie tego, co mają do powiedzenia eksperci ekonomiczni Platformy Obywatelskiej. Albo ci wszyscy byli ministrowie, premierzy i ex-szefowie banku centralnego. Wciąż nie rozumiejący, że neoliberalizm się skończył i nie da się już przemawiać z pozycji „odsuńcie się, jestem ekonomistą”. Bo cóż takiego chcą nam powiedzieć? Że inflacja 6-7 procent jest „galopująca”. I że trzeba ją za wszelką cenę zbijać nie oglądając się na koszty, takie jak ograniczenia w dostępie do kredytu, wzrost bezrobocia czy zabicie ożywienia ekonomicznego? Albo te do bólu przewidywalne przewidywalne ataki na bank centralny za to, że… za wolno podnosi stopy procentowe. Lub, że jest „upolityczniony”, bo ośmiela się pomagać rządowi w radzeniu sobie z pocovidowym długiem publicznym. Może to było dobre dwie-trzy dekady temu. Ale dziś? Serio? Z czym do ludzi?

A najciekawsze jest to, że wszystkie te środowiska uwielbiają się stroić w szatki światowców. Twierdzą, że władają językami. Tylko, że wiecie co? Ta ich światowość jest chyba tak powierzchowna, że w praktyce z niej nie korzystają. Bo nie bardzo widać, żeby ogarniali to, co się dziele w ostatnich latach na świecie.

A dzieje się sporo.

Czytaj inne teksty Rafała Wosia:

Za lockdowny i walkę z koronarecesją zapłacimy długiem publicznym

Taki „Wall Street Journal”. Czyli głos z samego serca amerykańskiego kapitalizmu. Nawet ich własny komentator James Mackintosh przyznał jakiś tydzień temu, że tzw. „nowoczesne podejście do pieniądza pozostanie z nami na długo”. Bo zadomowiło się już w głowach polityków, przedsiębiorców, komentatorów i innych uczestników rynku. W bardziej branżowych dyskusjach mówi się o tym od dawna. Inwestorzy budują nowe mechanizmy, które mają ich na te nowe czasy przygotować i na nich korzystać. Nawet Europa - w tym Europejski Bank Centralny - który przez całą minioną dekadę był strażnikiem konserwatywnego neoliberalnego dziedzictwa, w szybkim tempie nadrabia zaległości wobec Ameryki. Były superpotężny minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble jest od paru lat na politycznej emeryturze. Jego mocodawczyni Angela Merkel w zasadzie też. Nowe już nadeszło. Albo właśnie wchodzi.

A przecież to nie tylko gadanie, roszady personalne i pisanina publicystów. To także (a może przede wszystkim) realne pieniądze.

Taki Europejski Bank Centralny od wybuchu covid-19 skupił dług krajów strefy euro (w ramach tzw. Programu PEPP) na sumę 2 bln euro. Bardzo długo (w zasadzie od kryzysu 2008 roku) bronił się przed tym rękami i nogami. Twierdził, że mu tego traktaty zabraniają. Ale w końcu się złamał. I bardzo dobrze. Bo gdyby nie ten skup długu, to byśmy mieli w słabszych krajach strefy euro (Włochy, Grecja, Hiszpania) kryzys epickich rozmiarów. Co najmniej, jak dekadę temu. A może i większy.

Amerykański Fed robi to samo (ze swoim własnym długiem) od kryzysu 2008 roku stosując tzw. luzowanie ilościowe. Na dodatek od początku koronakryzysu rząd Stanów Zjednoczonych wydał jakieś 5-6 bln dolarów na rozmaite programy ratowania ludności przed skutkami spowolnienia gospodarczego oraz kolejnych lockdownów. Od „czeków na przetrwanie” dla ludności. Po „amerykańskie 500+” czyli pomoc dla rodzin z dziećmi. I są to zabiegi ponadpartyjnie. Zaczął je Donald Trump. A Joe Biden go jeszcze przebija.

Obserwując to, co się dzieje na całym Zachodzie można w zasadzie powiedzieć, że decyzja zapadła już w marcu-kwietniu 2020 roku. Polega z grubsza na tym: za lockdowny i walkę z koronarecesją zapłacimy długiem publicznym. Ten dług został (lub jeszcze zostanie) wykupiony przez banki centralne. A następnie umieszczony w bilansach tych banków na tzw. święte nigdy. Czyli zutylizowany.

Zwolennikom neoliberalnego myślenia o gospodarce nie mieści się to w głowach. Mowa tu o myśleniu opartego o bajeczki, że państwo to takie gospodarstwo domowe tylko trochę większe. I nie może wydawać więcej niż zarabia, bo zbankrutuje. To myślenie odchodzi jednak do lamusa. Zaczyna dominować przekonanie, że państwa i banki centralne muszą wkroczyć do gry. Muszą, ponieważ jeśli tego nie zrobią, to będą bankrutować ich obywatele. Miliony obywateli. Będziemy mieli 30-procentowe bezrobocie. I to w środku niewyleczonego koronakryzysu i antyszczepionkowego chaosu. Ale są dobre wieści. Bo na szczęście państwo zbankrutować nie może. Pod warunkiem oczywiście, że nie wyrzekło się prawa do emisji własnego pieniądza. Zrozumienie co tu się dzieje wymaga nowego podejścia. Tą drogą idzie bowiem większość naszych sojuszników. Robi to Ameryka. Od teraz także Europa.

Czytaj inne teksty Rafała Wosia:

Ale to nie koniec. Wszelkie znaki na niebie i ziemi pokazują, że takiego myślenia będzie coraz więcej. W następnych latach Unia Europejska będzie pewnie rozluźniać swoje reguły antyzadłużeniowe (te, które pozwalają mieć maksimum 60 proc. długu i 3 proc. zadłużenia, a które są od wybuchu pandemii zamrożone). Być może pójdziemy w kierunku, gdy rządy zaczną same wypuszczać jakiś rodzaj długu wiekuistego. I wypłacać od niego tylko dywidendę. I to bardzo dobrze. Bo jest nadzieja, że przy jego pomocy będzie można inwestować w różne ważne - a przez lata zaniedbywane - rzeczy. Rozbudowę infrastruktury, ogarnięcie przełomu klimatycznego, może ucięcie łba hydrze bezrobocia. Politycznie dawno nie było ta to tak dobrego układu sił. Prawica (nawet w krajach takich jak Ameryka czy Wielka Brytania) w ostatnich latach odżegnała się od wolnorynkowego Thatcheryzmu i przepraszając się z koncepcją „wielkiego państwa” czy „ochrony granic”. Lewica i liberałowie muszą się na to orientować. Nawet jeśli się tego w czasach Clintona, Blaira i Schroedera odzwyczaili.

Nastawiają się na to prywatni inwestorzy. Jeśli rządy wypuszczą takie zadłużenie, otworzą się nowe niesamowite możliwości. Na przykład fundusze zarządzające prywatnymi planami emerytalnymi czy też firmy ubezpieczeniowe inwestujące w bardzo długim okresie dostaną nowe instrumenty do oszczędzania. Już ustawiają się w kolejach. O tym, że jest zapotrzebowanie na bezpieczne parkowanie pieniędzy mogliśmy się już przekonać w czasie ubiegłej dekady, gdy popyt na papiery dłużne krajów bogatych (Polska także na tym korzystała) był bardzo duży.

Inflacja w postpandemicznym świecie będzie dopuszczona

Inflacja? Wygląda na to, że w postpandemicznym świecie będzie dopuszczona. Już dziś większość europejskich ekonomistów (tak przynajmniej wynika z badania przeprowadzonego jesienią) uważa, że inflacja o kilka punktów powyżej celu jest bardzo potrzebna. Jako rodzaj zadośćuczynienia za (bardzo niedobre dla gospodarki i pracowników) lata deflacji. Ekonomiści ukuli nawet określenie „catch up inflation” - inflacji, która musi nadgonić. Są głosy, że tylko dzięki inflacji pojawi się presja płacowa i udział płac w gospodarce (po neoliberalnych dekadach spadku) zaczną się odbijać. A wraz z nimi wróci stabilność i dobrobyt dla zwykłych obywateli. A nie tylko dla najbogatszych.

Czytaj też: Woś w szerszym planie: Dlaczego inflacja wyjdzie nam na zdrowie?

O to, żeby wzrost cen nie wymknął się spod kontroli też trzeba będzie zadbać po nowemu. Podwyższanie stopy procentowe coraz bardziej uchodzi za nieskuteczne i kontrproduktywne. W nadchodzących latach pilnowanie inflacji będzie się raczej odbywało przy pomocy… podatków. Musimy się bowiem oduczyć myślenia o podatkach jako o sposobie „napełniania budżetu” - żeby nie było długu. Tak naprawdę w świecie suwerennego pieniądza (na którego progu stoimy) państwo podatków potrzebuje do czegoś innego. Podatki są tu konieczne jako… siła napędowa własnego pieniądza. Zbieranie podatków we własnej walucie to bowiem najlepsza gwarancja, że zawsze znajdzie się ktoś, kto wykupi od nas posiadane banknoty. Teoretycznie każdy przecież mógłby emitować swój pieniądz. Problemem jest jednak jego akceptowalność. Suwerenne państwo ma ogromną łatwość w znajdowaniu akceptujących właśnie dlatego, że miliony ludzi mają zobowiązania płatnicze wobec państwa (czyli właśnie podatki). Podatek jako podstawowe narzędzie do pilnowania gospodarki działa więc tak tak: gdy rząd widzi, że inflacja zaczyna niebezpiecznie rosnąć to odbiera sygnał, iż zostają właśnie przekraczone zdolności wytwórcze i stan pełnego zatrudnienia. Więc podwyższa podatki. Gdy jednak pracy jest zbyt mało, to najlepszy dowód, że trzeba w gospodarkę wpompować trochę pieniędzy. Obniżając podatki.

U nas ten i ów słyszał pewnie o nowoczesnej teorii pieniądza. Z angielska MMT. Celowo wspominam o niej dopiero teraz. Bo to już nie jest żadna teoretyczna ciekawostwa. To myślenie - jak pokazałem wam powyżej - stosują już dziś banki centralne oraz rządy większości krajów bogatych. A także aktorzy komercyjni.

I to nie minie.

Powody są dwa:

Po pierwsze, światowy kryzys finansowy roku 2008 pogorszył ekonomiczne nierówności. Pokazał, że droga którą świat kroczył do tej pory (dogmatyczne polecanie na wolnym rynku, deregulacja i globalizacja) zaprowadziła nas nad urwisko.

Po drugie zaś polityczny opór przeciwko temu co było już świeci triumfy. Buntowników próbowano wyszydzać (jako populistów) albo nimi straszyć (widmo faszyzmu). Ale nie udało się ich zahamować. Są dziś częścią sceny politycznej większości krajów. I nigdzie się nie wybierają.

W Polsce spora część establishmentu ciągle udaje, że… to się nie dzieje. Liberałowie w ogóle nie przyjmują faktów do wiadomości. Płaczą nad zniknięciem starego dobrego świata. Lewica krzywi się i stroi miny. Choć przecież część z nich wychowała się na krytyce kryzysu 2008 roku i całego neoliberalizmu.

Ale zamykanie oczu na rzeczywistość ma swoje naturalne granice.

Czytaj dalej:


image

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka