"Termin "geopolityka" ma pochodzenie greckie*, i jest wynikiem połączenia dwóch wyrazów: Geos (ziemia) i politikos (obywatelski, odnoszący się do działalności publicznej) lub politike (działalność państwowa). Koncentruje się na relacjach miedzy siłą, polityką, czasem i przestrzenią."
L. Sykulski
Według geopolityków Polska leży w "strefie zgniotów". Oznacza to, iż nawet najbardziej pokojowe deklaracje i ustalenia parafowane przez możnych tego świata nie zmienią faktu, że dla niektórych potęg istnienie samodzielnego państwa polskiego jawi się jako niepożądane, a nawet szkodliwe. Dobitnie zaznaczył to A. Dugin (zwany szarą eminencją Kremla) mówiąc: "Rosja w swoim geopolitycznym oraz sakralno-geograficznym rozwoju nie jest zainteresowana w istnieniu niepodległego państwa polskiego w żadnej formie.**". By wzmocnić przekaz dla wątpiących i niezorientowanych dodaje: "My Rosjanie i Niemcy rozumujemy w pojęciach ekspansji i nigdy nie będziemy rozumować inaczej.***" Nie wchodząc głębiej w wyjaśnienia należy wspomnieć, iż zasoby znajdujące się nad Wisłą bez istnienia centrali w Warszawie, mogłyby być wykorzystywane na pożytek i chwałę Moskwy oraz Berlina. Prócz tego samo terytorium Polski stanowić może dla ww. przedpole świetnie nadające się na pole ewentualnej bitwy. Na dokładkę istnieją też siły polityczno-kulturowe, dla których Polska, a dokładniej jej mieszkańcy, są pierwszoplanowymi rywalami już nie w walce - ujmując to symbolicznie - o granice, lecz o pamięć i prawdę, rozumianymi jako narzędzie nacisku politycznego na światową opinię publiczną. Taki nasz los.
Z drugiej strony ci sami uczeni mówią głośno o tym, iż nasz kraj posiada jedną, bardzo istotną cechę. Otóż z racji uwarunkowań geograficznych, potencjału ludnościowego, zaawansowania cywilizacyjnego, znajdujących się na nim (i pod nim) zasobów, położenia względem innych regionów stanowi tzw. ośrodek siły, na co przeglądając karty kronik dowodów znaleźć można aż nadto. Co to oznacza? Ni mniej ni więcej tylko tyle, że obszar pomiędzy Odrą, Bugiem, Bałtykiem i Karpatami jest i - miejmy nadzieję będzie - jądrem aktywności atrakcyjnym dla wielu innych społeczności. Skupianie wokół Odrowiśla ludów zamieszkujących na wschód od Polski jest w rozumieniu badaczy czymś naturalnym. "Magnesem" przyciągającym "kresy", których ludność ma tak naprawdę do wyboru tylko dwie opcje: Warszawa lub Moskwa.
Czemu o tym wspominam? Z dwóch powodów. Po pierwsze "panta rhei" i co wydawało się wiecznym jeszcze dwadzieścia lat temu, dziś przybiera nowe kształty, przeobraża się, a nawet sypie. Po drugie, przyjmując za pewnik, iż zmiany są czymś naturalnym i nie powstrzymywalnym trzeba zadać sobie pytanie o wyzwania stojące przed naszą Ojczyzną. Wydaje się, że przewartościowaniami o największy ciężarze gatunkowym są:
1. Zmiany demograficzne.
2. "Wyrównanie" technologiczne.
3. Wzrost potęgi państw spoza "Świata Zachodniego" (szczególnie Chin).
Aby zobrazować ich skalę warto przyjrzeć się nieco dokładniej.
ad.1 Jeszcze w połowie XX wieku ludność Polski liczyła tyle samo co ludność Wietnamu (25milionów). Dziś w tym azjatyckim państwie żyje prawie 100 milionów ludzi. I ten potężny wzrost nie jest to zjawiskiem wyjątkowym. Popatrzmy:
Państwo (ludność w mln) 1950 2017
Indie 376 1342
Brazylia 54 211
Indonezja 70 263
Meksyk 28 130
Turcja 21 80
Nigeria 38 192
Pakistan 38 197
A jak kształtowały się przyrosty w gronie dotychczasowych potęg?
USA 158 326
Rosja (nie ZSRR!) 103 143
Japonia 82 126
Niemcy 70 81
ad. 2 Według łatwo dostępnych danych w zakresie "produkcji" i eksportu wysokich technologii wciąż przewodzą Stany Zjednoczone. Tuż za nimi - praktycznie ex aequo - Niemcy, Japonia i Chiny. Do roku 2050 ten ostatni kraj ma szansę zająć bezdyskusyjnie najwyższe miejsce na podium. Nasi sąsiedzi i Kraj Kwitnącej Wiśni mają nie załapać się nawet do pierwszej szóstki. I to nie koniec. W kolejce do wyścigu niecierpliwie czekają Korea (zjednoczona?), Filipiny, Meksyk, Brazylia, Indie... A wysokie technologie to nie tylko smartfony, mikrofalówki, telewizory... Równie, a nawet bardziej istotnymi są nowoczesne rozwiązania w sferze militarnej.
ad. 3 Jeszcze w roku 1970 wskaźnik PKB per capita wynosił dla Chin 102 USD (przy 820 USD dla - biednej! - Polski i 5067 dla USA). Obecnie jest to 8123 USD (przy 12361 dla Polski i 57608 dla USA). Prosty rachunek pokazuje, iż o ile Stany Zjednoczone zwiększyły swój PKB dziesięciokrotnie, Polska kilkunastokrotnie, o tyle Chiny aż osiemdziesięciokrotnie! Rzecz jasna wskaźnik ten ma wiele felerów, bo przecież 1000 USD to w Burkina Faso prawdziwy majątek, a w USA pozwala ledwie przeżyć miesiąc, ale ma też swoja bezdyskusyjna wymowę. Dość stwierdzić, że według prognoz w czwartej dekadzie XXI wieku Chiny mają generować 1/4 PKB całego świata (USA 14%). Należy tez dodać, że w kraju nad Wisłą żyjemy jako społeczeństwo w nieświadomości procesów zachodzących na świecie. To nieco prowincjonalne ale ten fakt zawdzięczamy przede wszystkim ciasnym horyzontom osób odpowiedzialnych za medialne przekazy i - pardon! - ich politycznym zwierzchnikom. Któż bowiem zdaje sobie sprawę z tego, że Chiny kapitałowo zdominowały większość Afryki? Kto wie, że Państwo Środka wykupiło od Malediwów kilka wysp (co na nich pobuduje?), i w zamian za długi stało się de facto posiadaczem portów w Pakistanie i... Grecji? Kto spotkał się z informacjami o tworzeniu przez armię chińską sztucznych wysp na morzach okalających to państwo? Czy wiemy o potężnych inwestycjach prowadzonych przez Pekin w Kazachstanie, Iranie i na Zakaukaziu?
Przywołałem powyższe, gdyż w całym tym kontekście Polska musi się odnaleźć. Patrząc realnie nie mamy obecnie tyle sił by samodzielnie budować rzeczywistość setki kilometrów poza naszymi granicami. Rywalizacja mocarstw nabiera rozpędu i praktycznie nie może być obojętna nikomu spośród kierowników politycznych poważnych państw świata. Oczywiście wciąż głównych graczem są Stany Zjednoczone i im zależy najbardziej na utrzymaniu roli hegemona. Nie łudźmy się jednak, że dla Londynu, Paryża czy Berlina wspomniane przemiany są obojętne. Nic bardziej mylnego. Szkopuł w tym, iż wspomnianym trzem stolicom jest niekoniecznie po drodze z Waszyngtonem. Zdaje się, że preferują inne rozwiązania; niekiedy niekompatybilne z naszymi interesami.
Sądzę, że Polska musi dokonać wyboru jednej z dwóch dróg. Pierwsza z nich - trudniejsza i z minimalnymi na dziś szansami powodzenia - to postępowanie na wzór poczynań W. Orbana, czyli granie ze wszystkimi i budowanie lokalnych sojuszy. W tym przypadku musielibyśmy oddawać co cesarskie cesarzowi (przede wszystkim USA, Niemcom i UE), a jednocześnie intensywnie pogłębiać relacje z państwami spoza naszej wschodniej granicy, aż do przeprowadzenia powtórki z powstania I Rzeczypospolitej. To - jak się wydaje - wariant na miarę naszych marzeń, ale z małą szansą na powodzenie i dodatkowo bardzo kosztowny. Innym rozwiązaniem jest stanięcie w jednym szeregu z USA i walka o utrzymanie jego dominacji w świecie. Na dobre i na złe.
Sam skłaniam się do kooperacji z zaatlantycką potęgą, choć to rozwiązanie powoduje utratę wielu potencjalnych korzyści (np. odegranie znaczącej roli przy powstawaniu Nowego Jedwabnego Szlaku - o czym w osobnej notce). Nie mniej taki wybór nie powinien, ba!, nie może być wyborem frajerskim. Jeśli nasz potencjał oddamy do dyspozycji Waszyngtonu, to nasi decydenci muszą zażądać odpowiedniej zapłaty. Np. dozbrojenie polskiej armii, nowy "plan Marshalla" czy wsparcia w sporze z gangami próbującymi wyrwać "mienie bezspadkowe". I w tych szczegółach tkwi diabeł...
*Dokładniej - termin "geopolityka" ma źródłosłów w jezyku greckim.
** i *** - http://www.fronda.pl/a/aleksander-dugin-czekam-na-iwana-groznego,45653.html