Godziemba Godziemba
475
BLOG

Bażant w Węgorzewie (4)

Godziemba Godziemba Wojsko Obserwuj temat Obserwuj notkę 16


Kultura, sport i bibuła.


     W dniu 12 października 1988 r.  ppor. W. polecił mi reprezentować jednostkę na uroczystościach, organizowanych przez okoliczne szkoły z okazji święta LWP. Pojechałem gazikiem z nieznanym mi kapitanem i kierowcą do kilku podmiejskich placówek edukacyjnych.


       Wszystkie uroczystości miały ten sam przebieg: najpierw apel z udziałem wszystkich uczniów, program wokalno-recytatorski, pytania do mnie i kapitana, wreszcie spotkanie z kadrą nauczycielską – nieśmiertelna herbata i koszmarne ciastka tortowe. Większość nauczycielek, kobiet o zdecydowanie trudnej urodzie, otwarcie wdzięczyła się do kapitana, całkowicie, na szczęście, lekceważąc mnie, jako podchorążego - przedstawiciela jak by nie było niższej kasty.


       Zdecydowana większość kadry pedagogicznej wyrażała mocny sprzeciw wobec jakichkolwiek ustępstw w stosunku do sił antysocjalistycznych w kraju i nie był to wynik oportunizmu wobec przedstawiciela LWP, ale prawdziwych poglądów politycznych.  Po 1989 roku w Węgorzewie i okolicach postkomuniści i ich sojusznicy uzyskiwali zazwyczaj ponadnormatywne poparcie.


      W trakcie tych spotkań kierowca – żołnierz z „zetki”, czekał na nas w samochodzie, nie uczestnicząc w uroczystościach. W LWP obowiązywał typowy system kastowy: najwyższą kastę stanowił korpus oficerski, potem zawodowi chorążowie i podoficerowie, następnie podchorążowie, a na samym dole  kasta nietykalnych – żołnierze z „zetki”, wśród których także istniała ścisła hierarchia – dziadkowie (inaczej rezerwa), wicerezerwa oraz koty.


      W 1988 r. po raz pierwszy w historii PRL pozwolono na obchody rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę. Chór naszego SPR uzyskał prawo umieszczenia w swoim repertuarze „Pierwszej Brygady”, ja zaś wygłosiłem prelekcję poświęconą tradycji Legionów Polskich, podkreślając ich dokonania militarne. W pewnym momencie ppor. W. podważył moją wysoką ocenę walorów żołnierskich legionistów, uznając ich za „zwykłych amatorów”. W odpowiedzi przywołałem znakomite opinie o żołnierza Legionów formowane przez niemieckich generałów, w tym słynnego  gen. Ericha Ludendorffa.  – „Ci niemieccy generałowie nie byli  chyba amatorami” – zgasiłem politruka.


     Podobną prelekcję miałem także dla żołnierzy służby zasadniczej. W jej trakcie podkreśliłem demokratyczny charakter Legionów i niezwykle serdeczne relacje między żołnierzami. Jeden z młodych żołnierzy spytał się: „To w Legionach nie było fali”.  „Nie – odpowiedziałem - bo w Legionach był tylko jeden „Dziadek” – brygadier Józef Piłsudski.


       Z racji na porę roku – późną jesień, jedyną szansą na uprawianie sportu była gra w piłkę nożną w hali jednostki. Regularnie, dwa-trzy razy w tygodniu udawaliśmy się po kolacji w kilka-kilkanaście osób na halę, aby rozgrywać mecze.


       Od lat szkolnych zazwyczaj stałem na bramce, a dzięki wieloletniej grze w tenisa ziemnego i stołowego wyrobiłem sobie duży refleks. Byłem też bardzo skoczny. Bardzo trudno było mi strzelić gola. Po kilku meczach rozgrywanych pomiędzy poszczególnymi plutonami naszego SPR, wyłoniliśmy spośród siebie nieformalną reprezentację szkoły i zaczęliśmy rozgrywać mecze z innymi pododdziałami jednostki.


      Obecność w naszych szeregach kilku absolwentów AWF, a także skuteczność w bramce mojej skromnej osoby sprawiła, iż regularnie wygrywaliśmy spotkania. Chłopaki ze służby zasadniczej nie mogli zrozumieć, jak starsi od nich o 6-8 lat „seniorzy” są w stanie z nimi tak zdecydowanie wygrywać.


     Pewnego razu wybrali spośród siebie najlepszych piłkarzy z całej jednostki i umówili się z nami na decydujący mecz.


      Trzeba trafu, iż w jego dniu, popołudniowy dyżur w szkole pełnił por. N. – dowódca mojego plutonu. Trzeba wspomnieć, iż trepy zazwyczaj po godzinie 16.00 szły do domu, a w szkole zostawał do wieczora tylko jeden z nich – pełniący dyżur. Dzięki znajomościom na izbie chorych bardzo często dysponowałem zwolnieniami z porannej zaprawy. Także w feralnym dniu byłem z niej zwolniony. Tymczasem – ku irytacji N. – zgłosiłem z pozostałymi kolegami z zespołu – wyjście na halę sportową. N. zanotował to sobie i postanowił się zemścić się. Od dawna byłem na jego celowniku, nie zapomniał mi, gdy na jego zdanie, iż zostałem wykształcony dzięki władzy ludowej, odparłem, iż dzięki ukradzionej przez władzę ludową mojemu dziadkowi fabryce wykształcono niejednego oficera LWP.


      Nie spodziewając się kłopotów poszedłem na mecz, który także rozstrzygnęliśmy na swoją korzyść, choć w jego trakcie zostałem dotkliwie poturbowany przez jego z przeciwników.


     Następnego dnia oczywiście nie poszedłem na poranną zaprawę. Po zajęciach por. N. ze złośliwym uśmieszkiem oznajmił mi, iż skoro nie chodzę na poranną zaprawę, a gram w piłkę nożną, to nie jestem faktycznie chory i mogę wcześnie rano odśnieżać teren wokół budynku szkoły. „Poleciłem dyżurnemu, aby Was obudził jutro o 5.00 – powiedział – abyście mogli zdążyć z odśnieżaniem przed śniadaniem”.


     Rozkaz to rozkaz, trzeba go było wykonać. Obudzony przez dyżurnego, przez prawie dwie godziny odśnieżałem przydzielony mi rejon, po czym w całkowicie przemoczonych butach musiałem uczestniczyć w normalnych zajęciach. Wiedząc, iż N. nie poprzestanie na jednym razie, nie zamierzałem się poddawać. Poszedłem ze skargę do oficera politycznego, któremu napisałem pracę semestralną, o czym wspomniałem w cz. 2.


      „Obywatelu poruczniku – zameldowałem – mimo iż jestem słabego zdrowia, staram się pełnić jak najlepiej zaszczytną służbę wojskową. Niestety niektóre polecenia mojego dowódcy plutonu narażają moje zdrowie, a już dwukrotnie przebywałem na kuracji na izbie chorych”.   Politruk obiecał porozmawiać z N.


       Interwencja politruka okazała się skuteczna. N. nie kazał mi już więcej odśnieżać terenu wokół szkoły. Do końca turnusu patrzył na mnie spode łba, ale nie prześladował. Zaś młodemu kapralowi, którego na mnie napuszczał, moi koledzy wytłumaczyli „po dobroci”, aby się ode mnie odp…., jeśli nie chce przypadkiem spaść ze schodów. 


     Podczas pierwszej przepustki udałem się do znanego mi punktu kolportażu bibuły, który mieścił się w okolicach ul. Kasprzaka na warszawskiej Woli. Moja wizyta wywołała małą panikę – okazało się, iż kilka dni wcześniej jednego z kolegów funkcjonariusz SB wypytywał o mnie, a wobec braku odpowiedzi, oznajmił: „Nim to już WSW się zajmie”. Zapewniłem osoby w lokalu, iż dokładnie sprawdziłem, czy mnie nikt nie śledzi, a WSW na razie nie podjęło żadnych działań przeciwko mnie.


      Moja wizyta miała miejsce w piątek, gdy większość najnowszych wydań „podziemnych” tygodników trafiła już do kolportażu. Wziąłem więc jedynie kilka ostatnich egzemplarzy, prosząc o zostawienie dla mnie większej ich liczby, gdy poinformuję o otrzymaniu kolejnej przepustki.


     Po kilku tygodniach otrzymałem kolejną przepustkę. Wcześniej z budki telefonicznej na mieście zapowiedziałem swoją wizytę „na Kasprzaka”. Tym razem wziąłem ze sobą kilkadziesiąt numerów „Tygodnika Mazowsze”, „PWA” oraz „Wiadomości”. Po powrocie  do szkoły zamelinowałem bibułę w magazynie na warzywa, do którego trepy nigdy nie zaglądały.


      Dopiero po tygodniu od powrotu z przepustki, aby odsunąć od siebie ewentualne podejrzenia, rozkolportowałem bibułę. Poczekałem do dnia, kiedy dyżurnym na drugim piętrze, gdzie mieściły się sale sypialne będzie zaufany kolega. W trakcie zajęć teoretycznych poprosiłem por. N. o możliwość udania się do toalety. Następnie szybko zbiegłem do magazynu z warzywami, zabrałem bibułę, pobiegłem na drugie piętro i umieściłem poszczególne egzemplarze wydawnictw pod kocami na łóżkach różnych podchorążych wszystkich trzech plutonów. Po czym jak gdyby nic powróciłem na zajęcia.


      Część kolegów odnalazła bibułę w trakcie  poobiedniego odpoczynku, a pozostali dopiero wieczorem. Trepy oczywiście dowiedziały się o akcji, ale nie podjęły otwartego śledztwa. Dopiero po kilku tygodniach, gdy kolega z Wrocławia, rozrzucił po całej szkole mnóstwo bibuły, do szkoły zawitał oficer WSW i na apelu przestrzegł nas przed prowadzeniem „wywrotowej, antysocjalistycznej działalności”, informując, iż winni kolportażu nielegalnych wydawnictw zostaną surowo ukarani, włącznie z wyrzuceniem z SPR i odesłaniem do „zetki”, w celu odbycia dalszej służby.


       WSW nie ustaliła nazwisk winnych tych „przestępstw”, gdyż nikt z nas nie został ukarany, wszyscy ukończyli szkołę i w normalnym trybie zostali skierowani do odbycia praktyki w różnych oddziałach Obrony Cywilnej.



CDN.

Godziemba
O mnie Godziemba

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo