Wojtek Wojtek
79
BLOG

Dyktator i żaba

Wojtek Wojtek Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Dzisiaj, w związku z wprowadzoną ciszą wyborczą, wyjątkowo późno i wyjątkowo dzisiaj zaproponuję dwa różne felietony Andrzeja Liczmonika, oba z książki "Ścieżki szukania" i oba w swej wartości domyślnej - doskonale wiążące się z dzisiejszym wydarzeniem - wyborami władz samorządowych.

Opowiadania, niby nie wiążące się w żaden sposób z polityką, ale tak po głębszej analizie - mogłyby być uznane za "naruszenie ciszy wyborczej"...


Dyktator *


    Teraz, gdy stał pod szubienicą, na którą skazał go Rozgniewany Lud, rozważał z goryczą tajemnicę swojej klęski. Nie, żeby bał się śmierci. Był człowiekiem walki i perspektywa śmierci niemal od zawsze towarzyszyła wszelkim poczynaniom jego życia. Bolało go, że ginie z ręki tych, których ukochał całym sercem, czuł się ich ojcem i pragnął obdarzyć ich szczęściem.

    Szczęście Ludu od wczesnej młodości zajmowało jego umysł. Chciał poznać sposób dochodzenia do niego i sprawić, żeby stało się rzeczywistością. Całymi latami nad tym rozmyślał. Za punkt wyjścia przyjął niezaprzeczalnie oczywiste argumenty a następnie przy pomocy bezspornie prawdziwych praw logiki wyciągał z nich niezawodnie słuszne wnioski. Później jeszcze raz prześledził cały tok rozumowania i, upewniwszy się, że nie popełnił żadnego formalnego błędu, uznał swoją doktrynę za ukończoną. Zaczął do niej przekonywać innych. Miał dar przekonywania, dlatego w krótkim czasie zgromadził wokół siebie wielu ludzi niezadowolonych z dotychczasowego stanu rzeczy, poderwał ich do walki, zwyciężył i stanął na czele Ludu. Wtedy wszyscy wiwatowali mu i nosili go na rękach. Był wielką nadzieją milionów. Nadszedł nareszcie czas urzeczywistnienia wielkiego planu uczynienia Ludu szczęśliwym.

Droga do szczęścia była jednak długa. Wymagała skrupulatnego wprowadzenia w życie wszystkich szczegółów tak mozolnie opracowywanej, zgodnej ze wszystkimi prawami logiki, doktryny. Do tego potrzebne było absolutne, bezwarunkowe posłuszeństwo wszystkich członków Ludu. Z tym nie powinno być problemu – myślał na początku. Przecież ta doktryna jest taka logiczna, taka wewnętrznie spójna! Niemożliwe, żeby ktoś nie chciał się jej podporządkować!

Mijały lata, a niesfornych i niezdyscyplinowanych obywateli było coraz więcej. Każdy akt niesubordynacji oddalał możliwość obdarowania Ludu nieprzemijającym szczęściem. Nie można było dopuścić, by tak dokładnie opracowany plan został zniweczony przez nieposłuszeństwo samych uszczęśliwianych.  Trzeba było wszystkie takie przypadki eliminować z całą bezwzględnością. Robił to nadzwyczaj konsekwentnie. Nie darował nikomu nawet najmniejszego uchybienia. Chociaż serce pękało mu z bólu, że musi być tak okrutny dla tych, których kocha. Ale to przecież dla ich dobra! Inaczej nigdy nie zaznają szczęścia prawdziwego, które możliwe jest tylko przez dokładne wcielenie w życie jego teorii!

Czasem ogarniały go wątpliwości. Może jednak pomylił się w którymś punkcie i doktrynę uszczęśliwienia Ludu należałoby nieco zmodyfikować? Odrzucał prędko takie myśli. Przecież przy jej opracowywaniu nie popełnił żadnego błędu. Sprawdzał to wielokrotnie, zanim podjął walkę. Jego teoria jest słuszna i trzeba ją za wszelką cenę wcielić w życie. To nieposłuszni się mylą. Schodzą na manowce i sprowadzają na nie innych. Są niebezpieczni.  Trzeba ich wyeliminować wszelkimi sposobami.

Z biegiem lat był coraz bardziej znienawidzony i coraz bardziej tego nie rozumiał. Gdy w końcu któregoś dnia rozwścieczony tłum wywlókł go z jego siedziby. Postawił przed doraźnym trybunałem, a następnie przyprowadził tutaj, gdzie stoi teraz był zrozpaczony. Nie z powodu utraty władzy i wyroku śmierci na siebie, ale dlatego, że idea wiecznego szczęścia Ludu nie zostanie urzeczywistniona. I to z woli samego Ludu. Dlaczego odrzucili jego absolutnie słuszną teorię? Dlaczego nie zrozumieli i nie przyjęli za swoje tak poprawnych logicznie argumentów? Dlaczego znienawidzili go, chociaż on ich kochał i chciał uszczęśliwić?

Zgrzyt zawiasów opuszczających zapadnię pod jego stopami przerwał te rozmyślania. Nie dowie się już nigdy, na czym polegał błąd w jego absolutnie poprawnej, w pełni logicznie spójnej teorii.



Żaba*


Dość słabo pamięta czasy, kiedy był królewiczem. Tamte obrazy, niczym stare, pożółkłe fotografie, stopniowo zacierały się w jego umyśle. Przestronne pałacowe komnaty, ogrody pełne rzeźbionych fontann i starannie poprzycinanych, uformowanych w równiutkie figury geometryczne drzew i krzewów, surowa dworska etykieta, której zasady od dzieciństwa wpajano mu do głowy i wszędobylska służba, chodząca za nim krok w krok, podobno w trosce o jego bezpieczeństwo, a w jego przekonaniu przede wszystkim po to, aby nie pozwolić mu na zrobienie czegokolwiek samodzielnie, na własną rękę i własną odpowiedzialność. Wszystko to zamazywało się w jego pamięci. Traciło znaczenie odchodziło w niebyt. Dobrze pamiętał tylko tamten szczególny dzień, przełomowy, który przesądził o całym jego dalszym życiu.
    Tego dnia, a był już wtedy młodzieńcem wkraczającym powoli w dorosłe życie, po raz pierwszy udało mu się uwolnić spod czujnego oka służby i zupełnie samemu wybrać na wędrówkę po drogach i bezdrożach z dala od wyznaczonych przez solidny kamienny parkan granic pałacu. Szedł raźno przed siebie, delektując się uzyskaną wolnością. Podziwiał piękno dzikiej, swobodnie żyjącej przyrody – drzew, których nikt nie ostrzygł pod kreskę, kwiatów rosnących, gdzie popadnie, a nie w idealnie równych rabatach, ptaków fruwających swobodnie i beztrosko.
    Minęło już sporo czasu tej wędrówki, gdy naprzeciwko dostrzegł idącego w jego stronę człowieka. Był to starzec mocno przygarbiony, ubrany w wytarty płaszcz, wystrzępione u dołu spodnie i bardzo zniszczone od długiego chodzenia buty. Podpierał się laską, krok miał nierówny i trochę rozkołysany. Na widok młodzieńca w królewskich szatach, ukłonił się i powiedział:
- Moje uszanowanie Wielmożnemu Panu. Piękną mamy dziś pogodę, prawda?
    Królewicz nie był przyzwyczajony do takich zagajeń. Na dworze nauczył się otaczać pogardą wieśniaków i nie wdawać w żadne rozmowy z nimi. Odpowiedział, więc opryskliwie:
- Czego chcesz ode mnie, ty stara, pokraczna żabo! – Nie zdawał sobie sprawy, że ma do czynienia z czarodziejem. Ten wyciągnął w jego kierunku swoją laskę i wyrzekł uroczystym tonem:
- Obraziłeś mnie. Teraz, za karę, staniesz się tym, czym mnie nazwałeś i pozostaniesz w takiej postaci, dopóki ktoś, przezwyciężając obrzydzenie, nie ucałuje twojego pokrytego śluzem ciała.
    W tym momencie królewicz poczuł, jak cały świat zawirował mu w oczach. Trawa, po której stąpał, stała się nagle dziwnie wysoka, wyrastająca ponad jego głowę. Drzewa nabrały rozmiarów niewyobrażalnie wielkich. Trudno było ogarnąć je wzrokiem. Poczuł, że opiera się rękami o ziemię, a nogi ma w nietypowy dla siebie sposób przykurczone. Popatrzył na swoje ręce. Były zielone, a między palcami miały rozpięte błony.
    Z początku wpadł w przerażenie. Chciał prosić starca o przebaczenie i cofnięcie rzuconego czaru. Jednak ten zniknął gdzieś niespodziewanie. Przepadł jak kamień w wodzie. Królewicz stał, zatem przez chwilę bezradnie i w myślach przeklinał zarówno mściwego czarodzieja, jak i własną głupotę. Wkrótce pomyślał, jednak, że ta nowa sytuacja, w jakiej się znalazł ma także swoje zalety. W pałacu, z pewnością, dostrzeżono już jego nieobecność i rozpoczęto poszukiwania. W takiej postaci nikt nie zwróci na niego uwagi. Lepiej nie można było się ukryć.
Poczuł przemożną potrzebę znalezienia się w bliskości wody i wyruszył na jej poszukiwanie. Znalazł ją niebawem w postaci niewielkiego leśnego jeziorka otoczonego gęstym sitowiem. Z przyjemnością zanurzył się w chłodnej toni. Nigdy do tej pory kąpiele w pałacowej łaźni nie sprawiały mu tyle radości, co teraz kąpiel w tej leśnej moczarze pełnej rzęsy i wodorostów. Z łatwością, jakiej nigdy by u siebie nie podejrzewał, znalazł wspólny język z innymi żabami, których było tu mnóstwo. Do nowych warunków życia przyzwyczaił się nadzwyczajnie szybko. Tu nie było żadnej etykiety. Nie obowiązywały żadne twarde reguły. Nikt go nie pilnował i nie strofował, że to, co robi, jest niestosowne, że tak królewiczowi nie wypada. Wprawdzie jego możliwości poznawania świata ograniczały teraz jego mizerne rozmiary, ale w obszarze, w którym miał możliwość się poruszać, był zupełnie swobodny. Wkrótce doczekał się też potomstwa, a przy wyborze jego matki nie musiał kierować się pochodzeniem wybranki, interesami królestwa ani żadnymi innymi względami, które obowiązywałyby go w dawnym wcieleniu. Teraz był wdzięczny starcowi, który nadał mu taką postać. Czuł, że wtedy, na drodze, zachował się wobec niego niewłaściwie i chciałby to jakoś naprawić, zwłaszcza, że kara, którą mu wyznaczono, stała się dla niego, w zasadzie nagrodą. Nie wiedział, jednak, gdzie szukać czarodzieja ani jak, będąc żabą, miałby mu wynagrodzić wyrządzoną wówczas zniewagę, dlatego myślał o tym coraz rzadziej, aż w końcu zupełnie zapomniał.
Jego życie w żabiej postaci nie było też wolne od rozmaitych niebezpieczeństw. Trzeba było chronić się przed żarłocznymi dziobami czapli i bocianów, uważać na duże leśne zwierzęta przychodzące tu niekiedy do wodopoju. Największy, jednak, lęk odczuwał wtedy, gdy w pobliżu jeziorka pojawiali się ludzie. Zwłaszcza młodzi chłopcy i dziewczęta z pobliskiej wsi. Bał się wtedy nie tyle (chociaż to też było ważne), że, niechcący go rozdepczą albo, dla zabawy, zaczną rzucać kamieniami i któryś z nich śmiertelnie go ugodzi. Najbardziej obawiał się, że komuś przyjdzie do głowy pomysł, aby go wziąć do ręki i, dla popisu przed rówieśnikami, pocałować. Powrót do postaci królewicza był tym, czego szczególnie sobie nie życzył.



image



*)    Andrzej Liczmonik, Ścieżki szukania,  2014, fragment książki za zgodą i na prośbę Autora.


Inne artykuły Andrzeja Liczmonika:


https://www.salon24.pl/u/dobrezycie/893864,andrzej-liczmonik-utwory-wybrane


Istnieje możliwość nabycia książek A. Liczmonika, zamówienia: studioinspiracje(at)interia.pl



Wojtek
O mnie Wojtek

O mnie świadczą moje słowa...  .

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura