Finite?!
Finite?!
Ignatius Ignatius
349
BLOG

Głęboki Don Airey czyli koncert na organy Hammonda: Deep Puple - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Ostatnimi czasy widać duże zagęszczenie pożegnalnych tras, okrągłych jubileuszy przełomowych albumów - znak czasu, który nie ma w zwyczaju cofać się ani na krok. Każdy mając choćby niewielkie rozeznanie w metryczkach siwogłowych dżentelmenów musi się liczyć, że zespoły te są na artystycznym finiszu. Mimo to jakoś mocno powątpiewam, że Deep Purple odpuści sam z siebie, odwieszając wiosło na przysłowiowy kolek. Po tylu latach dziwie się, że instrumenty niezrosły się im z dłońmi. Jednak przyznać muszę, że na wieść o potencjalnie ostatniej trasie Purpli lekko zadrżałem… Ogłoszenie The Long Goodbye Tour było zdecydowanie skutecznym bodźcem. Aby po latach zobaczyć, jak Ci reprezentanci geriatrycznego metalu dają sobie radę. Black Sabbath czarował, Uriah Heep wymiatał, więc teraz czas na sprawdzenie kondycji Deep Purple. Głównym pretekstem trasy jest najnowszy krążek InFinite (2017), którego premiera miała miejsce 7.04. bieżącego roku. 

Papierkiem lakmusowym popularności tej grupy jest to, że po tylu latach  chronicznego nawiedzania naszego kraju Deep Purple, nadal zapełnia takie obiekty jak katowicki Spodek.
Przyjęcie zgotowała publiczność jakby to był pierwszy raz tej grupy w Polsce. Mimo, że przez pierwsze minuty, było wyjątkowo niemrawo. Stopniowo dramaturgia koncertu rozwijała się, jednak w mej opinii zabrakło charakterystycznej dla Purpli dynamiczności. Świeży materiał odstaje od żelaznych pozycji i jest to  powiew świeżości - nieco aktorska maniera Iana Gillana w „Time for Bedlam”, specyficzny patos współgrał z mroźna scenografią odwołującą się do okładki. Atmosfera skłaniała do refleksji nad symboliką – z jednej strony oczywistą nieskończoność/nieśmiertelność zapewnioną ma Deep Purple będąc żywym pomnikiem rocka. Na Deep Purple In Rock (1970) pod wpływem nieskrępowanej, młodzieńczej brawury wykuli swe wizerunki w skale. Czyżby celowo po tylu latach, świadomi własnych słabości, wybrali mniej trwały materiał? Na wieki zapisali się dekady temu w annałach historii muzyki. Los lodowca życia, zanurzonego w ciepłym oceanie życia jest jednak przesądzony.

Dziwnie mało przekonująco zagrali „Fireball”, oraz „Bloodsucker”, do powyższych przemyśleń nastrajał początek, później było już, co raz weselej i zgrabniej – mniej więcej w okolicach „Strange Kind of Woman” było tak jak być powinno. 
Niestety słychać, że głos Iana niedomaga, już tak gładko i powabnie nie wyciąga górek. Stąd np. absencja „Highway Star” - kiedyś zabrakło „Dziecka w czasie” teraz autostrady... 
Na szczęście instrumentalnie to nadal zespół w formie.  Ewidentnie przytłoczony hegemonią mistrza klawiatury – Dona Aireya, który najjaśniej błyszczał przez większość koncertu (i to chyba jego grę najczęściej można było obserwować na telebimach). To nie powinno dziwić zważywszy na charakter dwóch ostatnich płyt Deep Purple, gdzie organy Hammonda są instrumentem równoprawnym, jeżeli nie wiodącym. Dlatego co rusz Don, bardzo mocno zaznaczał swą obecność, długimi popisami solowymi. Hammond pod jego dowództwem, wypełniał niesamowitymi dźwiękami Spodek aż po sam sufit. Purple rozkręcili się na dobre gdzieś w okolicach „Lazy”, bardzo naturalnie i zgrabnie wypadł „Hell to Pay”- jednak to wszystko brzmiało jak zaledwie przygrywka do kulminacyjnego punktu, jakim był koncert klawiszowca poprzedzający „Perfect Strangers”. W tym epickim popisie Don w zasadzie streścił kawał historii muzyki europejskiej: od Fryderyka Chopina („Etiuda rewolucyjna”, „Polonez wojskowy”) przez niepokojące opary, psychodelicznego ambientu, aż po ekspresyjne, chaotyczne wyżywanie się na niezmordowanej klawiaturze.  W tym muzycznym kolażu znalazło się nawet miejsce dla „Szła dzieweczka do laseczka” – nie muszę chyba dodawać, że publiczność z radością podchwyciła temat. To miłe, że Deep Purple docenia polską publiczność i stać ich na coś więcej, niż powitania/pożegnania/podziękowania łamaną polszczyzną – potrafią się wysilić i nawiązać do dorobku kulturowego, w którym występują.

Oczywiście klawiszowcy Deep Purple nie od dziś z tego słynęli, ale w tym wypadku była to najbardziej pamiętliwa część sztuki. Mało, co było wstanie równać się z wspomnianym „Perfect Stangers” – jeden z riffów świata. Końcówka upłynęła na równie wyśmienitym poziomie - „Space Truckin’” razem z „Smoke on the Water” zapierały dech w piersiach. Czuć było napięcie w Spodku, że właśnie na ten drugi kawałek wszyscy czekali z niecierpliwością, pomimo, że chyba każdy słyszał ten riff co najmniej 100 000 000 razy. W „Dymie na wodzie” Ian Paice pozwolił sobie na ostrzejsze zaakcentowanie własnej obecności – szkoda tylko, że tak nieśmiało. Niestety brakowało rozbudowanych improwizacji, szaleństwa (nie licząc klawiszowego rozpasania). 

W części bisowej zespół wyluzował się prezentując swój sztandarowy cover, rozbudowany „Hush”. Był to jeden z najsmaczniejszych momentów koncertu. Zespół dzięki demokratycznemu ustawieniu sceny, podczas jammowania Roger Glover, Steve Morse i Ian Gillan (z tamburynem) otoczyli Iana Paice’a. Można było odnieść wrażenie, że Deep Purple gra tylko dla siebie, gdzieś w małym zadymionym klubie… prawie pół wieku temu… w kompletnie innym składzie, z którego ostał się jedynie perkusista. Na koniec nieśmiały Roger Glover pokazał jak się gra na grubych strunach przed niestety finałowym „Black Night”.  
Przez cały czas trwania koncertu niebyło wrażenia, że to ostatni raz, w żadnym wypadku nie dało się odczuć, pożegnalnej atmosfery jak w przypadku Black Sabbath. Dlatego wierzę, że grupa nas zdąży nawiedzić i to nie raz. Przymykając oko na brak werwy z przed lat (ciężko może w to uwierzyć, ale chyba rzeczywiście Uriah Heep – tzn. Mick Box godniej się starzeje) i  przykry cień głosu Iana Gillana, który najbardziej rozczarowywał w bardziej wymagających partiach. Nie był to ich najlepszy koncert, nie oznacza, że było źle, po prostu bardziej niż przedtem widać i słychać, że są już tym wszystkim zmęczeni. Nic dziwnego, kto, jak kto ale Purpurowi mają do tego szczególne prawo. Zespół wstępnie zapowiedział, że trasa The Long Goodbye Tour będzie trwała trzy lata, dlatego jest duża szansa, że wrócą do naszego kraju. 


Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura