Jerzy George Jerzy George
169
BLOG

Naiwne refleksje o czasie, przestrzeni i wszechświecie

Jerzy George Jerzy George Technologie Obserwuj notkę 13

Czas nie istnieje. Istnieje tylko kolejność zdarzeń. To co odczuwamy jako upływ czasu, w rzeczywistości jest ciągiem momentów składających się na zdarzenia, w których uczestniczymy. Poszczególne momenty nie są jeszcze zdarzeniami, a jedynie ich fragmentami. Zdarzenie może wyglądać w naszych oczach jak moment. Upadłem, uderzyłem się o coś. Choć i ono daje się rozłożyć na fragmenty. Czystymi zdarzeniami są dla nas dopiero ciągi momentów składające się na odrębną całość. Biegnę, pracuję, rozmawiam, obserwuję innych. Zdarzenia te mogą być konsekwencją poprzednich zdarzeń, ale mogą też następować po sobie zupełnie przypadkowo. Ustawanie jednego ciągu momentów i natychmiastowe wszczynanie się kolejnego stwarza w naszych umysłach iluzję upływu czasu.

Ponieważ czas nie istnieje, podróże w czasie, podróże w przeszłość i w przyszłość, są niemożliwe. Przeszłości w chwili, gdy o niej myślimy, już nie ma, przestała istnieć. W tej samej chwili nie ma też przyszłości, jeszcze nie zaistniała. Nie mamy dokąd podróżować. Istnieje tylko teraźniejszość, która momentalnie przestaje istnieć przechodząc w następną teraźniejszość. Jesteśmy uwięzieni w kolejnych teraźniejszościach, których nie da się przeskakiwać ani do przodu, ani do tyłu.

Weźmy bieg na 100 metrów. Musi nastąpić określona liczba następujących po sobie drgań atomu cezu, zanim sprinterzy osiągną metę. W przypadku zwycięskiego sprintera liczba drgań będzie mniejsza niż w przypadku pokonanego.

Nie mierzymy żadnego upływu czasu. Nie liczymy żadnych sekund. W rzeczywistości liczymy drgania atomu cezu, a sekundy są tylko jednostkami odpowiadającymi określonej liczbie drgań.

Niemniej w życiu codziennym nieustannie operujemy pojęciem czasu, jakby to, co nazywamy jego upływem, było ruchem czegoś niematerialnego, przypominającego wodę, rzekę. Jest to jednak ruch pozorny, istniejący tylko w naszych głowach.

Wielkiego wybuchu - czyli momentalnego rozszerzenia się punktowej osobliwości do rozmiarów wszechświata - nie było. Było nic, była pozbawiona jakiejkolwiek materii próżnia, nieskończenie wielka czarna pustka, w której wyodrębnił się obszar niebędący już niczym, a raczej przestrzenią o rozmiarach wystarczających, by powstał w niej wszechświat.

Stało się tak dlatego, że we wspomnianej pustce owszem nie było nic materialnego, ale była w niej ogromna energia, energia próżni, mogąca przemienić się w materię. W każdym punkcie tej pierwotnej pustki dochodziło do spontanicznych fluktuacji drzemiącej w niej energii, która utrzymywała się na najniższym możliwym poziomie w temperaturze bliskiej zera stopni Kelvina, ale nigdy nie osiągającej zera stopni, ponieważ oznaczałoby to osiągnięcie stanu zera absolutnego.

Jakim sposobem w próżni o ogromnej energii mogła panować temperatura bliska zeru stopni Kelvina? Jedna rzecz drugiej nie przeczy. W dowolnym przedmiocie, który bierzemy do ręki też drzemie potężna energia, a jednak nie parzy nas on, gdyż zawarta w nim energia jest energią niewyzwoloną.

Zero absolutne jest to stan ustania wszelkiego ruchu, jakiejkolwiek zmiany. Stan taki nie istnieje i nigdy nie istniał. Jest niemożliwy do osiągnięcia w laboratoriach, nie występuje też nigdzie w kosmosie i nie mógł występować przed powstaniem wszechświata.

Gdyby taki stan – stan zera absolutnego – utrzymywał się w pierwotnej nieskończonej próżni, to wszechświat nie mógłby powstać. Jeśli coś jest naprawdę wieczne to właśnie energia i jej fluktuacje. Bez nich powstanie wszechświata byłoby niemożliwe. Wszechświat nie powstał z niczego, powstał z energii, która podlegała fluktuacjom, gdy go jeszcze nie było. Energia jest najpierwotniejszym z bytów.

W efekcie każdej fluktuacji energii dochodziło do spontanicznej kreacji pary wirtualnych cząstek materii - cząstki i antycząstki. Fluktuacje energii zwykle kończyły się niczym, gdyż cząstki te natychmiast znikały anihilując się nawzajem. Spełzanie na niczym fluktuacji energii było regułą. Jednak sporadycznie, wskutek zakłócenia lokalnej przestrzeni przez inne fluktuacje, dochodziło do rozdzielenia cząstek materii i antymaterii, co stanowiło anomalię.

Prawdopodobieństwo wystąpienia anomalii było skrajnie znikome, ale istniało. Rozdzielone wirtualne cząstki automatycznie stawały się rzeczywistymi cząstkami materii i przestawały znikać. Chyba że dochodziło do ich kolizji i fuzji z nierozdzielonymi jeszcze parami cząstek. W zależności od przypadku cząstki jednego rodzaju uczestniczyły liczniej w takich kolizjach i fuzjach niż cząstki drugiego rodzaju. Prowadziło to do asymetrii przetrwania pomiędzy dwoma rodzajami cząstek. Nie wiadomo, raz na ile fluktuacji dochodziło do jednej anomalii. Raz na trylion fluktuacji, raz na trylion do trylionowej potęgi? W każdym razie niewyobrażalnie rzadko. Ale dochodziło, musiało dochodzić, skoro istniejemy.

Każda anomalia oznaczała punktowe zakłócenie pierwotnej pustki. Wystarczył jeden taki punkt, żeby pojawiła się trójwymiarowa przestrzeń. Musiało też istnieć niewyobrażalnie niskie, lecz skończone prawdopodobieństwo, że w jednych obszarach pierwotnej pustki owe anomalie czy punktowe zakłócenia zdarzały się częściej niż w innych.

Wskutek akumulacji tego rodzaju zdarzeń utworzył się obłok punktowych anomalii zajmujący stopniowo obszar o rozmiarach porównywalnych z rozmiarami wszechświata. Cząstki materii i antymaterii były tam przemieszane ze sobą, pozostając jednak na tyle oddalone od siebie, że niezmiernie rzadko dochodziło do ich wzajemnych kolizji i anihilacji.

W obrębie obłoku, gdzie pierwotna pustka została zakłócona miriadami punktowych anomalii doprowadzających ją do stanu energetycznego wzbudzenia, kolejne zakłócenia zdarzały się nieporównanie częściej niż poza obłokiem. I gdy zagęszczenie anomalii osiągnęło krytyczny poziom, doszło do nagłej kontrakcji całego obłoku, czyli zmniejszenia się jego objętości, i masowej kolizji materii z antymaterią. W wyniku tego pewna część materii i prawie cała antymateria uległy anihilacji.

Materia przetrwała, gdyż było jej więcej, i to z niej uformował się widzialny wszechświat. Ale mogło być odwrotnie. Wyzwolenie ogromnej energii towarzyszące masowej kolizji materii z antymaterią zapoczątkowało ewolucję wszechświata do obecnej postaci i jego rozszerzanie się.

Niewykluczone, że w nieskończonej próżni powstawały też inne obłoki punktowych anomalii i inne wszechświaty, ale tego nie da się udowodnić, więc snucie jakichkolwiek refleksji na ten temat jest bezprzedmiotowe.

Kończąc natomiast refleksje o naszym, jak najbardziej namacalnym wszechświecie, warto nadmienić, że ciemnej materii w nim nie ma. Natomiast wokół niego istnieje nieskończona próżnia. Wszechświat się w coś rozszerza, w coś wnika. Tym czymś jest właśnie owa domniemana ciemna materia będąca w rzeczywistości nieskończoną próżnią pełną niewyzwolonej energii.

Dlatego w rozszerzającym się wszechświecie ciemnej materii nigdy nie ubywa, jest jej zawsze tyle samo. Objętość wszechświata wzrasta dążąc do nieskończoności, czyli do wyczerpania się próżni lub, jak kto woli, ciemnej materii, nigdy tego nie osiągając.

Ciemnej energii też nie ma. Jest tylko rozszerzanie się wszechświata. Wszechświat rozszerza się nie wskutek rozpychania go przez ciemną energię, tylko z powodu jego dyfuzji do nieskończonej próżni, której przyroda nie znosi.

Takim sposobem dojdzie w końcu do całkowitego rozpłynięcia się wszechświata w nieskończonej pustce i komletnego zaniku wszelkich atrybutów różniących go od niej.

Prawda jakie to wszystko proste?


Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Technologie