Prawdopodobny, pedofilski czyn arcybiskupa Wesołowskiego jest tylko nieco gorszy od podobnego czynu Romana Polańskiego. W końcu ten pierwszy – inaczej niż ten drugi – zajmował się moralnością. Ale obaj – jak wiele na to wskazuje – dramatycznie skrzywdzili dzieci…
Kilka dni temu, Prymas Polski, arcybiskup Józef Kowalczyk, zabrał głos w sprawie kościelnej pedofilii. Wzburzonym tonem zaczął perrorować, że na przykład sprawa z Dominikany – skoro tam się wydarzyła – jest sprawą tamtejszą, a nie Kościoła w Polsce. Że to, generalnie, sprawa osoby, która się takiego czynu dopuszcza, a nie instytucji. Otóż Prymas Kowalczyk ma tu trochę racji. No właśnie. Tylko trochę. Dlaczego?
Bo rzeczywiście jest tak, że czyn nie zawsze obciąża instytucję. Obciąża ją o tyle, o ile – gdy instytucja ta posiadła wiedzę o złym czynie – próbowała odpowiednio zareagować. No właśnie. To zależy od konkretnego przypadku i trudno tu ustanawiać zasadę generalną. Bo choć trudno by Kościół hierarchiczny ponosił odpowiedzialność za jakiś czyn, to ponosi ją o tyle, o ile miał wiedzę o czynach konkretnego delikwenta i nic z nią nie robił. Arcybiskup Kowalczyk powinien dobrze znać to rozróżnienie biorąc pod uwagę sprawę byłego Arcybiskupa Poznańskiego z roku 2002.
Tak samo jest ze skandalem na Dominikanie. Kościół – jako widzialna instytucja – nie jest obciążony czynami zamieszanych w sprawę osób. Nie jest, jeśli by patrzeć na nie w sensie wąskim. Pytanie jest jednak szersze. Ktoś bowiem obu podejrzanych przygotowywał w seminarium do kapłaństwa. Ktoś ich awansował. Ktoś – jednego z nich – uczynił arcybiskupem i nuncjuszem. Wiedział więc o jego skłonnościach czy nie wiedział? Jeśli nie wiedział – zgadzam się z Prymasem – tu nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Jeśli jednak wiedział, to taka odpowiedzialność, może nie jest zbiorowa, ale grupowa, niestety się pojawia…
Tymczasem bardzo często – tak jak w przypadku wypowiedzi Prymasa – można odnieść wrażenie, że Kościół instytucjonalny czuje się zwolniony z jakiejkolwiek odpowiedzialności. I naprawdę, trudno tak nie myśleć, gdy słyszy się, jak skazany – to prawda, że nieprawomocnie – za pedofilię duchowny jest proboszczem w diecezji warszawsko – praskiej. Jest nim aż do momentu, kiedy sprawa staje się medialna. W takiej sytuacji też naprawdę trudno mówić tylko o jednostkowej odpowiedzialności.
Trzeba sobie powiedzieć jasno, że takie stereotypowe, myślenie o tylko jednostkowej odpowiedzialności, było w polskim Kościele dość częste. Tak, jak częste było głuche milczenie, gdy sprawa taka stawała się sprawą publiczną. Mam jednak nadzieję, że coś się w tej sprawie zmienia. I właśnie za taką zmianę uznaje dzisiejszą wypowiedź arcybiskupa Hosera dla Polsat News, o tym, co zamierza zrobić, z przywołanym przeze mnie powyżej, warszawsko praskim przypadkiem.
Tyle o niefortunnych i stadnych, kościelnych reakcjach na zbrodnię pedofilii. Jest jednak tego zjawiska i strona druga. Otóż z medialnych przekazów można by domniemywać, że zbrodnia ta dotyczy zdecydowanej większości księży. Że dotyczy tylko ich. Że to specyfika Kościoła. Otóż tak nie jest. Bo jeśli liberalne media – tak wytrwale i słusznie – tropią czyny pedofilskie wśród duchownych, to naturalnym wydaje się oczekiwanie, że nie zabraknie im wytrwałości w tropieniu jej wśród aktorów, reżyserów, polityków czy także we własnych szeregach – wśród dziennikarzy. Bo w końcu, prawdopodobny, pedofilski czyn arcybiskupa Wesołowskiego jest tylko nieco gorszy od podobnego czynu Romana Polańskiego. W końcu ten pierwszy – inaczej niż ten drugi – zajmował się moralnością. Ale obaj – jak wiele na to wskazuje – dramatycznie skrzywdzili dzieci…
Tekst ukazał się pierwotnie na portalu RMF24.pl 28 września 2013.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo