Pierwszego października w wieku 95 lat odszedł , jak to mówia marynarze ‘na wieczną wachtę’ poważany w Wielkiej Brytanii i nie tylko marksistowski historyk Eric Hobsbawm. Oddawszy swój niezaprzeczalnie wybitny intelekt na usługi ‘pożytecznej głupoty’ zręcznie nawigował w swoich dziełach pomiędzy Scyllami i Harybdami tak mnogo występującymi w historii lewactwa w ogólności a bolszwizmu w szczególnosci. Być może zostanie wkrótce obwołany przez określone kręgi ( te od Dantego, może być Guardian) „ Najwybitniejszym Brytyjskim Historykiem XX Wieku”.
Tak po prawdzie to gdyby nie powiedział w 1994(!) roku, że warto by było poświęcić nawet 10-20 milionów istnień ludzkich dla zrealizowania celów rewolucji socjalistycznej to wszystkie pozostałe jego majaczenia, włacznie z ubolewaniami na upadkiem CCCP, można byłoby traktować tak jak, proporcjonalnie, postrzega się u nas wykwity Albina Siwaka czy Kazimierza Mijala którzy swoje przemyslenia też potrafili przelać na papier. Ot pomyślałby ktoś-kolejny beton ale akademik, i to jeszcze jaki! I coż z tego, ze nie przyjął z rąk Królowej tytułu szlacheckiego , za to członkiem Brytyjskiej Partii Komunistycznej pozostał na zawsze, tzn do jej rozwiązania w 1991. Nie widział głodu na Ukrainie, czystek Stalinowskich, antykomunistycznych zrywów Węgrów, Polaków i Czechów. A w zasadzie widział ale nie powiedział a może i odwrotnie? (kiedyś za to była dycha bez zawiasów). Widział za to czołową rolę Partii, tak czołową, że przysłaniającą jak nieznośna grzywka prawo jednostki do wolności. Tak więc gdyby nie to jedno nieopatrzne słowo do mediów które zresztą pózniej próbował wygładzić nieco sosem z innego kontekstu wszyscy jego liczni krytycy musieliby kopać go z pozycji klęczącej co jak słusznie zauważył Łysiak jest ćwiczeniem dosyć akrobatycznym.
Ciekawe, co mógłby powiedzieć ten wybitny intelektualista innemu Żydowi, człowiekowi wielu imion i nazwisk, z których każde kojarzyło się swego czasu komuchom omalże z Belzebubem (pasującemu do nich zresztą jak ulał). Nikt tak jak Józef Mitzenmacher vel Mietek Redyko vel Józef Kamiński vel Jan Reguła vel Jan Berdych vel Jan Roszkowski nie napsuł krwi towarzyszom demaskując ich ‘prawdzie oblicza’ w swojej jedynej ale bardzo udanej książce pt „ Historia Komunistycznej Partii Polski w świetle faktów i dokumentów”. A oni mu tak wierzyli, tak ufali, do tego stopnia, że po jego sfingowanej śmierci pisali: ‘Poprzez gęsty sos kryminalnej sensacji, jakim szmaty defensywiackie podlewały swoją notatkę, przezierały straszliwe znamiona modru policyjnego[...]. Gdyśmy uderzyli na alarm w prasie całego świata, mordercy z defensywy polecili gadzinom reakcyjnym podać do wiadomości nazwisko zamordowanego towarzysza i dodać łajdackie oszczerstwo, że sprawcami zbrodni byliśmy my, towarzysze i współbojownicy Mietka.’ Prawda, że piekna forma -ponadczasowa zresztą. Fakt, koledzy wiedzieli, że sami go nie rozwalili tak jak innych przedtem, mieli informacje z pierwszej ręki.
Po wojnie to dopiero się działo, UB na głowie stawało aby rozpracować przedwojenne MSW. No i szok, okazało się, że Stalin i Komintern mieli racje rozwiazując KPP! Partia była faktycznie infiltrowana przez wrogów klasowych i nie tylko! Zemsta się jedenak nie udała, ich wiernego współbojownika pochowano z honorami partyjnymi ponad półtora roku przed tym nim orły z bezpieki z Fleischfarbem na czele wybrały się po niego do Wrocławia w 1949 roku.
Wątpliwe jest jednak aby profesor Hobsbawm kiedykolwiek czytał pracę Redyki/Mitzenmachera a jeśli nawet to najprawdopodobnie uznałby ją za wytwór antykomunistycznej propaganady a la McCarthy.