Kto w Boga wierzy, niech odrzuci zaczadzenie ideologiami i buduje normalną wielodzietną rodzinę.
Kiedy wydaje mi się, że Fronda osiągnęła już Himalaje głupoty i sfanatyzowania, trafia się artykuł, który wali po łbie jeszcze większym kretynizmem. Wielodzietność – normalnością! To ja dziękuję, wolę być nienormalna. Nasze jedno jedyne maleństwo daje nam nieźle popalić, a gdybyśmy tak mieli pięcioro czy sześcioro takich słodkich diabełków? Ufff...
Po co właściwie człowiek „robi” sobie dzieci? Czy nie ze względu na osobiste potrzeby? Kiedyś potrzebne były ręce do pracy w gospodarstwie, dzisiaj dzieci w przeciętnym polskim stadle są jego dopełnieniem, realizacją pewnych emocjonalnych potrzeb. Nikt nie robi dzieci z myślą o utrzymaniu liczebności narodu na określonym poziomie. Takie podejście wynika z traktowania obywateli jak zasobu państwa, siły roboczej i nabywczej, mniej lub bardziej wydajnych płatników podatków. Czy jakikolwiek rozumny, szanujący się człowiek mógłby się na to godzić?
No i te bijące na alarm przepowiednie. Co będzie za kilkadziesiąt lat? A za kilkaset? Czy tak odległe prognozy mają w ogóle jakiś sens? Kształt naszego kraju, jego zamożność, zależność od państw ościennych (i nie tylko) tudzież pozycja na europejskiej scenie zmieniały się tak często, że wszelkie próby zabetonowania obecnej w miarę stabilnej sytuacji wydają mi się w najlepszym razie pocieszne. Panta rhei, kochani. Za 100 lat Polska może być nie biała, a żółta, brązowa, może nawet czarniawa, o kolorach politycznych nie wspomnę. I co, mamy się tym martwić TERAZ? Litości...