Karolina Nowicka Karolina Nowicka
1253
BLOG

Spowiedź pożeracza popkultury

Karolina Nowicka Karolina Nowicka Popkultura Obserwuj temat Obserwuj notkę 49


Wpis chaotyczny i emocjonalny, traktujący o osobistych odczuciach, upodobaniach i spojrzeniu na (pop)kulturę. Szukający poważniejszych tematów – zostaliście ostrzeżeni!


Trzeba się w końcu do tego przyznać: jestem człowiekiem niedojrzałym, o miernym guście, do tego bezwstydnie to akceptującym. 20 lat temu było to może do zniesienia, ale teraz? Niemniej taka już jestem i na większe zmiany bym nie liczyła. Dowodem są zakupy poczynione w ubiegłych latach: kolorowe guziki, nici, kredki wszelkiego rodzaju, spinki, bursztyny, masa dziwacznych drobiażdżków i innego słodkiego „badziewia”, które zamierzam przekazać mojemu nieszczęsnemu dziecięciu. Nie mówiąc o tych wszystkich zebranych nasionach, żołędziach, kasztanach, liściach, muszlach, kamieniach... Obecnie planuję (jak tylko przyjdzie 500+) zakupić nasiona do wysiewu „kwietnej łączki” w skrzynce, jak to kiedyś miałam w zwyczaju; po trosze, żeby nacieszyć oczy kwiatami, po trosze w celu przyciągnięcia owadów.

Infantylne? Możliwe. No i co z tego? Skoro z tym właśnie się dobrze CZUJĘ? Proste, logiczne wytłumaczenie, prawda? :)

Problem w tym, że należy odróżnić dobre samopoczucie, które jest trwałe i nie przynosi obiektywnych szkód (bo z tymi bym się źle czuła), od dobrego samopoczucia, które jest ulotne i przynosi... szkody. Wydanie pieniędzy na bzdety, które przynajmniej chwilowo przynoszą zadowolenie i które mogą przydać się w przyszłości (choćby jako zabawki dla malucha) tragedią nie jest. Ale robienie bezustannie rzeczy przyjemnych, lecz szkodliwych...?

O co chodzi? Zaraz wyjaśnię. Otóż dwa wpisy zainspirowały mnie do pewnej refleksji: pana Staszka Krawczyka oraz pana Alpejskiego. W pierwszym opisana jest jedna z piękniejszych książek, na które trafiłam w dzieciństwie: „Dolina Muminków w listopadzie”. Druga wzmiankuje ludzi wzruszających się dennym podobno (nie widziałam) serialem „Niewolnica Isaura”. Mianownikiem obydwu notek jest dla mnie wzbudzanie w ludziach uczuć, emocji, wzruszanie ich, prowokowanie do zadumy, wciąganie do fikcyjnego świata, może nawet zmienianie ich spojrzenia na świat realny. I tego właśnie dotyczy moja refleksja: czy to, co czytamy, oglądamy lub czego słuchamy, jeszcze nas porusza? I czy nie jest tak, że oglądanie latami tworów z niskiej (intelektualnie, ale i emocjonalnie) półki nie stępiło przypadkiem mojej wrażliwości?

Nie oszukujmy się: nie umiem już tak przeżywać, wzruszać się, trwożyć – jak dawniej. Coś jeszcze tam w środku zostało, coś się tli, potrafię się przez jakiś czas zastanowić nad obejrzanym filmem. Pora jednak zrobić rachunek sumienia i rozliczyć się z pochłanianą strawą dla ducha. Oto krótki przegląd, czym się tak naprawdę „odżywiamy”.

Przede wszystkim jesteśmy (wciąż) fanami filmów grozy. Sama nie wiem, jak to możliwe, zważywszy na to, jak ciężko o coś oryginalnego w tym gatunku. Wydawałoby się, że po horrorach zbyt wiele spodziewać się nie można, żerują wszak na najprymitywniejszych emocjach, skąd więc pretensje? Może stąd, że jednak zrobienie filmu sporo kosztuje, pracują nad nim setki, jeśli nie tysiące ludzi, poświęca się temu czas, ktoś ktoś potem świeci za to oczami, gdyż sprzedaje swoją gębę, ciało, nazwisko. A mimo to gros takich obrazów razi wtórnością, miernotą, tanimi chwytami, wciska oklepane do bólu historyjki. Narzekam czasem, że jak już reżyser i scenarzysta nie mają na podorędziu ciekawej narracji, niech postawią na dobrą grę, montaż, klimat, zaskoczą czymś dziwacznym, nawet paskudnym – w końcu po nas, entuzjastów dreszczyku, normalności spodziewać się nie można. :) A może to ze mną jest jakiś problem? Może po latach oglądania straszaków stałam się nazbyt wymagająca? A może po prostu się... starzeję? (Ale zaraz, jak to?! Przecież ja wcale jeszcze nie dojrzałam!)

Czasami jednak uda się trafić na coś fajnego, jak choćby dwie ekranizacje powieści Stephena Kinga: „To” i „To: Rozdział 2”. Jak to zwykle bywa, część druga ustępuje pierwszej, niemniej obydwie trzymają wysoki (jak na ten gatunek) poziom, czyli porządnie straszą, zniesmaczają i nie oszczędzają widza. Bardzo fajna ekipa dziecięca, wróżę niektórym świetlaną przyszłość w aktorstwie. Obrazem, co do którego mam mieszane uczucia, ale który poleciłabym każdemu o nieco bardziej wyrobionym guście, jest „Czarownica: bajka ludowa z Nowej Anglii”. Osadzona w realiach XVIIego wieku historia przedstawia surowe, pełne trudów życie bogobojnej rodziny, która nagle musi się zmierzyć z nieznaną jej, wrogą siłą. Kto zaś akceptuje mariaże horroru z komedią, doceni „Dom w głębi lasu”, będący łagodną kpiną z klasycznych horrorów.

Jak horrory, to i science fiction (tak, wiem, proporcje science do fiction są w takich dziełach mocno zaburzone). Tutaj czystą ruletką jest, czy trafisz na perełkę, przeciętniaka czy totalny szajs. Liczy się pomysł, efekty, przesłanie – pole do popisu jest ogromne. Włożenie w taki film ogromnych pieniędzy pomaga, niewiele bowiem rzeczy tak psuje odbiór sf, co kiepska animacja komputerowa czy niewiarygodna charakteryzacja. „Nowy początek”, choć oparty na niespecjalnie długim opowiadaniu Teda Chianga, wymagał solidnego wsparcia CGI, i wyszło – moim zdaniem – nadzwyczaj atrakcyjnie pod względem wizualnym. Nie jestem do końca usatysfakcjonowana tą ekranizacją, ale zapewne lepiej się tego nakręcić nie dało. Sporo kasy musiano też włożyć w porywające „W stronę słońca”, którego żaden szanujący się miłośnik sf nie może przegapić. Godne pochwały są nie tylko zdjęcia i muzyka, ale także wzruszająca historia ludzi, którzy poświęcają jeden po drugim swoje życie, żeby doprowadzić misję do końca. A już majstersztykiem, jeśli chodzi o efekty specjalne, jest „Incepcja”: ci, którzy wraz z ekipą śmiałków ośmielą się zagłębić w wielopoziomową rzeczywistość snu, muszą się pożegnać z wszelkimi regułami obowiązującymi na jawie (z prawami fizyki na czele).

Na tym tle znacznie mniej efektownie prezentuje się „Aniara”; nie jest to produkcja dla zwolenników szybkiej akcji czy natłoku fantastyki, a raczej dla domorosłych obserwatorów ludzkiej natury. Polecam osobom bezpruderyjnym i nie przywiązanym do hollywoodzkich standardów urody. :) „Siedem sióstr” z kolei może nie poraża oryginalnością fabuły (filmów o totalitarnym rządzie regulującym prywatne życie obywateli było już od groma), wynagradza to jednak świetna kreacja Noomi Rapace, a właściwie... siedem jej kreacji. Nie mogę też nie wspomnieć o ostatniej odsłonie jednej z moich ulubionych serii, czyli o „Riddicku”. Uwielbiam tego beznamiętnego, aspołecznego twardziela, któremu nie zależy na nikim poza paroma istotami, które obdarzy uczuciem. :) Pomimo pozornego prostactwa, jest to jedna z ciekawszych postaci kina sf; szkoda, że Vin Diesel postawił na inne franczyzy, oferujące mu rolę nieskomplikowanych mięśniaków.

Oczywiście można nakręcić ciekawe sf za skromniejszą kwotę, jeśli ktoś ma oryginalny pomysł i wie, jak go przyjemnie zaprezentować widzowi. „Dystrykt 9”, chociaż na tani nie wygląda, kosztował „jedyne” 30 mln dolarów. Obejrzeć warto, gdyż roztacza przed nami wizję obcego życia, które jest z jednej strony skrajnie odmienne, a z drugiej – podobnie jak my cierpiące i proszące o współczucie. Śmiem przypuszczać (to już jest tylko domniemanie), że wielkiego budżetu nie miało mocno zakręcone „Przeznaczenie”, wyciskające jak cytrynę motyw podróży w czasie. Polecam tym, którzy nie mają ortodoksyjnego podejścia do logiki. :) Dobre wrażenie wywarł też na mnie „Promień”, gdzie efektów specjalnych było jak na lekarstwo, za to fabuła naprawdę wciąga, a zakończenie wywołało we mnie mieszane uczucia (czy z psychologicznego punktu widzenia zachowanie głównego bohatera byłoby możliwe w realnym świecie?).

Dochodzi jeszcze pewien podgatunek fantastyki, który zaliczamy znęceni zapowiedzią niezłej rozrywki: wszelkie blockbustery o superbohaterach. Obejrzeliśmy niemal wszystkie produkcje zza oceanu, kierowani głównie chęcią miłego spędzenia wieczoru. Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, iż większość to efektowne wydmuszki (czuję się teraz, jakbym powielała cudze recenzje, jak tu jednak pisać o czymś – niestety – oczywistym i zauważalnym dla każdego?), które nawet fajnie się ogląda, nie wymagają intensywnego myślenia, lecz po seansie nachodzą mnie myśli w stylu: „Cholera, nie czułam w zasadzie niczego, kiedy ratowali świat, ginęli czy przeżywali. Jakbym żuła tekturę.” Jedyne, co ratuje niektóre z tych obrazów, to humor, zwłaszcza ten ocierający się o cynizm. W ogóle im dalej od żałosnego „amerykańskiego patosu”, tym lepiej. Niestety, sam dystans nie wystarczy, żeby film otarł się choćby o miano arcydzieła. Nawet „Strażnicy”, którym udało się uniknąć pułapki sztuczności i tandety, zasługują według mnie co najwyżej na solidną czwórkę. Niemniej sympatykom narracji o superherosach polecam bez mrugnięcia okiem, gdyż jest to odtrutka na bezkrytyczną wiarę w ich kryształowe charaktery.

Najgorzej wypadają chyba filmy o wojowniczych kobietach. Albo są robione na ultrapoważnie („Wonder Woman”, „Kapitan Marvel”), co w połączeniu z przytłaczającą sztucznością i szablonowością postaci, zachowań i tekstów odbiera filmowi cały urok, albo... są po prostu kiepskie. Przykładem niech będą obejrzane przez nas ostatnio „Ptaki nocy”. Brzmi ładnie? Możecie zaryzykować, jeśli... lubicie się katować nijakimi, płaskimi, prymitywnie naszkicowanymi postaciami; jeśli nie przeszkadzają Wam napady histerii i dziecinne zagrywki u (oczywiście również narysowanego grubą krechą) złoczyńcy; jeśli nie razi Was masa pseudoprzemocy, czyli bohaterki walące czym popadnie w niezdarnych, ledwo ruszających się facetów, którzy albo pozorują atak, albo sami się podkładają (choreografia nie była taka zła, lecz wiarygodność walk – słabiutka). Główna protagonistka wygląda jak przyćpana dziwka o dość niskim IQ, co i rusz targają nią impulsy, zachcianki i niemądre pomysły, i w zasadzie nie sposób się z nią utożsamiać. Zabawne, iż jedyne cieplejsze uczucie, jakie we mnie wywołała ta upośledzona parodia klauna z waginą, pojawiło się w momencie pisania przez nią swojej wizytówki, kiedy to nasza „twarda laska” uświadamia sobie, że poza chlaniem, wciąganiem czego popadnie i wydurnianiem się na rurze trzeba znaleźć źródło finansowania tych ekscesów; był to jednak automatyczny przejaw współczucia dla każdego zmagającego się z trudną sytuacją finansową. Podczas nocnego seansu przed telewizorem co i rusz zdarzało mi się złośliwie komentować czy to rolę Margot Robbie, czy odgrywające się na ekranie wydarzenia.

Naturalnie zaliczyliśmy „Jokera” (aczkolwiek nie w kinie). Napaliłam się jak łysy na promocję lokówek i... trochę się zawiodłam. Nie, żeby to był zły film. Przeciwnie, jest zrobiony poprawnie, sprawnie i ciekawie, ale... czegoś w nim brakuje. Czasami odnoszę wrażenie, że czas filmów niezwykłych, poruszających, wstrząsających – minął. Tak jakby wyczerpała się pula talentów, albo jakby reżyserzy i scenarzyści musieli równać w dół, pod gust i intelekt żula oczekującego prostych, silnych, krótkotrwałych doznań. Oczywiście nie mam racji, przemawia przeze mnie pesymizm. Przecież pan Phoenix zagrał naprawdę dobrze, jego wcielenie jest autentyczne, jego ból wiarygodny, jego odchyły prawdziwe. Z tym bohaterem można było przynajmniej sympatyzować, można było wierzyć w to, co mu się przydarza. To jednak za mało, żeby dać filmowi pełną dziesiątkę (punktacja z Filmweb.pl).

Wydaje mi się, że winą za mniejszą ilość wzruszeń muszę obarczyć między innymi wspomniane już  przytępienie wrażliwości, może także kiepskie samopoczucie tudzież lekkie stany paranoi, w którą czasami wpadam. Ale czy nie zrobiłam sobie także intelektualnego i emocjonalnego kuku oglądając masę tandety, różniącej się od siebie jedynie ceną produkcji? Z drugiej strony, jestem trochę niesprawiedliwa. Widziałam sporo naprawdę dobrych obrazów, i mogłabym zobaczyć wiele innych, gdybyśmy z Partnerem nie celowali w bezmyślną rozrywkę. Można powiedzieć, że lasujemy sobie mózgi na własne życzenie. :)

Co dobrego zatem przyniosło nam kolejne tysiąclecie? Nie znam Waszych upodobań, jeśli jednak gustujecie w pozycjach dziwacznych i niepokojących, polecam „Głos Pana”, „Pod skórą”, „Lobster”, „Kongres” (moja ocena tutaj). Jeśli lubicie porządnie nakręcone filmy sensacyjne, przy których nie sposób się nudzić, szukajcie „Cyfrowego szpiega”, „Prestiżu”, „13. dzielnicę”, „Mad Max: Na drodze gniewu”. Jeśli lubujecie się w dziełach przedstawiających człowieka na tle pięknej, choć czasem groźnej przyrody, gorąco zachwalam „Ścianę”, „Wszystko za życie”, „Dziką drogę”, „Ścieżki”. A jeśli chcecie się porządnie wzruszyć, dajcie szansę „9. życiu Louisa Draxa”, „Fanatykowi” czy bollywoodzkiemu „Czasem słońce, czasem deszcz”.

Dochodzą do tego dzieła trudne do zaszufladkowania, lecz bezsprzecznie warte obejrzenia. Kameralny film Jarmuscha „Tylko kochankowie przeżyją” zachwyci dbałością o detale oraz niepowtarzalnym klimatem. Osobliwa „Zabójczyni” może zirytować, lecz wnikliwszemu widzowi każe powrócić, przyjrzeć się raz jeszcze poszczególnym scenom, zacząć je smakować. Liryczna bajka dla dorosłych „Nie ma takiej rzeczy” przywoła smutny uśmiech na twarz. Przezabawny „Moonwalkers” pozwoli odzyskać wiarę w istnienie inteligentnej komedii. „Gwiezdny pył” z kolei rehabilituje podgatunek fantasy, prezentując naprawdę wciągającą historię okraszoną plejadą wyśmienitych ról. „Koneser” to jeden z nielicznych filmów, których zakończenie mną wstrząsnęło. Z kolei bezkompromisowy „Django” to idealna propozycja dla miłośników klasycznego Tarantino.

Jeśli chodzi o seriale, rekomenduję „Legion” (nie widziałam chyba równie zwariowanego tworu), „Westworld”, „Pohamuj entuzjazm” tudzież „Diunę”. Nie są to dzieła genialne, ale przynajmniej czasem o geniusz się ocierające. Z serialami, niestety, jest taki kłopot, że ich twórcy nie wiedzą, kiedy je elegancko zakończyć. Nie każdy umie godnie zejść ze sceny, nic więc dziwnego, że kolejne sezony zazwyczaj rozczarowują. Dlatego marudzę, kiedy mój partner szuka czegoś, w co mógłby „wdepnąć”, bardzo szybko bowiem ulatnia się cała oryginalność i widz zostaje z ogranymi chwytami, słabymi dialogami i schematycznymi postaciami, które próbuje się nieudolnie wpychać w coraz to wymyślniejsze relacje.

Mogłabym wymienić jeszcze wiele fajnych współczesnych filmów, nie było jednak moim zamiarem zawalać Was tytułami. Ograniczanie się do dwóch dekad XXIego wieku to duchowe, estetyczne i intelektualne przestępstwo, lecz zobaczenie wszystkich cudów dziesiątej muzy choćby z najnowszego okresu przekracza ludzkie możliwości. Przeglądając serwisy poświęcone tej tematyce widzę, jak wiele mam do nadrobienia, ile arcydzieł powinnam obejrzeć, a przecież wypadałoby później jeszcze je przemyśleć. Niestety, podobnie jak w przypadku książek, multum obrazów przepada w mrokach niepamięci, a czasami – co bolesne – są skazane na niebyt od pierwszego klapsa na planie.

Dlatego oglądajmy. Polecajmy. Krytykujmy. Zastanawiajmy się. Dyskutujmy. Ratujmy dobre rzeczy przed śmiercią z zapomnienia, wydobywajmy na światło dzienne perełki twórców nie mających siły przebicia. Odkurzmy cały XX wiek, nie gardźmy wiekiem XXIszym. Czasami jakieś dzieło może zmienić nasz sposób patrzenia na świat. A czasami... po prostu wzbudzić uczucia. Uczucia! Pogardzane przez racjonalistów, traktowane podejrzliwie, jako coś bezrozumnego, nagłego, niezależnego od naszej woli. Bez uczuć jednak nie warto żyć.

Skończyłam. Wasza kolej.


Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura