Pisałam już o tym wielokrotnie, podpierając się zawsze co najmniej jednym artykułem: dni chwały Kościoła i jego monopolu na wizję Boga są policzone. Człowiek, istota z natury potrzebująca czegoś więcej niż zaspokojenia podstawowych potrzeb ciała, może dzisiaj szukać spełnienia i duchowej ekstazy na znacznie więcej sposobów niż poprzez uczestnictwo w mszy świętej. Dochodzi do tego powszechne przekonanie, iż przestrzeganie nauk tej instytucji (po raz n-ty zaznaczam, że wypowiadam się wyłącznie o strukturze, jaką tworzą wszyscy duchowni, a nie o zbiorze wiernych) nie jest jedyną drogą ku zbawieniu. Mogłabym tutaj złośliwie zauważyć, że ja odrzuciłam chrześcijaństwo już dwadzieścia parę lat temu, zanim stało się to modne. ;) Jednak szalejąca laicyzacja powoli, lecz skutecznie przeobraża PRAWIE całą populację w niepraktykujące, najczęściej wierzące po swojemu zbiorowisko jednostek, które na poziomie moralnym łączy już w zasadzie jedynie konformistycznie akceptowana kultura.
Niektórym się wydaje, że obecna sytuacja, w której Kościół jest coraz bardziej lekceważony (czy wręcz systematycznie zwalczany), jest zaledwie trudnym epizodem na tle jego wiecznej chwały i rozwoju. Inni z kolei dostrzegają niebezpieczeństwo trwałego zepchnięcia Kościoła do rangi jednej z tysięcy sekt, uważają jednak, iż można jeszcze coś zrobić. Do tych drugich należy pan Tomasz Terlikowski, którego nazwałam kilka lat temu (w dawnym blogu) Hitlerkiem za nakłanianie kobiet do rodzenia dzieci dla ojczyzny. Obecnie pan Tomasz jawi mi się jako osoba znacznie bardziej stonowana i rozsądniejsza, a jego krytyka purpuratów zarówno bawi, jak i wywołuje we mnie uznanie:
Czy nasz niepokorny publicysta ma rację? Czy Kościół powinien starać się o względy wątpiących, a może nawet niewierzących? Czy powinien otwierać się na dialog, wysłuchiwać heretyckich teorii, akceptować (rzekome) błądzenie? Czy powinien szanować każdą opinię i nadawać jej taką samą wartość? Czy może lepiej, żeby postąpił odwrotnie, czyli kopnął w tyłek wszystkich, którzy chcą zmieniać jego doktrynę, korygować Katechizm, przeinaczać sens Ewangelii?
Moim zdaniem nie ma jednej skutecznej recepty na „uratowanie” Kościoła. Obarczone różnego rodzaju ryzykiem i koniecznością podjęcia trudnych decyzji, zaadresowane są do skrajnie odmiennych wiernych i „niewiernych”. Propozycja wyciągnięcia dłoni do najbardziej nawet zaciekłych krytyków zachwyci zapewne liberalną i permisywną część społeczeństwa. Zamknięcie się w kręgu surowej reguły będzie zaś odpowiadać konserwatystom oraz w zasadzie każdemu, kto z niepokojem obserwuje zachodzące na świecie przemiany obyczajowe. Może dojść do tego, że część kapłanów wybierze drogę tolerancji i dialogu, a inna część – stanowczego odrzucenia „herezji” i zgorszenia. Taki podział wydaje mi się najbardziej prawdopodobny.
Przypuszczam też, że dla sporej części z nas zmagania Kościoła stanowić będą co najwyżej spektakl, o którym będzie można z nudów poczytać, a później szybko przykryć go innymi wrażeniami. Wchodzimy w epokę indywidualnej wiary bądź niewiary w Boga, co jest – śmiem twierdzić – ewenementem w historii ludzkości. Do tej pory religia nie była sprawą prywatną, miała bowiem olbrzymi wpływ na funkcjonowanie całych narodów. Obecnie każdy może wierzyć, w co tylko zechce, przyjmować dowolną filozofię, religię czy ideologię (i nie ma szans na udowodnienie mu błędu, gdyż Stwórca elegancko milczy :)). Niemałą „zasługą” na tym polu odznaczył się Internet, który łącząc ludzi z różnych krańców świata, jednocześnie podzielił poszczególne społeczeństwa na tysiące (czasem wrogich sobie) frakcji. Nie mnie sądzić, czy wynikło z tego więcej dobra czy zła. Tak chyba po prostu musiało się stać.
Komentarze