Czy warto być dzisiaj księdzem, czyli pracownikiem jednej z najbardziej skompromitowanych korporacji, jakie widział świat? Co sprawia, że niektórzy wciąż jeszcze decydują się na ten krok? Co zaś sprawia, że wielu porzuca sutannę i pisze gorzkie teksty o swojej przygodzie z kapłaństwem? A może takich „wyrzutków” będzie coraz więcej?
Nieco światła, acz wciąż bardzo skąpego, rzuca artykuł z Onetu:
Oto, jak jedna z osób mających pieczę nad przyszłymi księżmi, tłumaczy sobie (i nam wszystkim) wykruszanie się kandydatów na tę posadę: winni są młodzi, bo przecież Bóg ich wzywa, a oni „tchórzliwie” odrzucają swoje rzeczywiste powołanie. Jakie to typowe dla kościelnych dostojników. Znamienne. Wygodne. Łatwe. Nie my jesteśmy winni, nie organizacja, która powinna coś zaoferować potencjalnemu kapłanowi, tylko te durne młodziki, które powinny pokornie rezygnować z rodziny, gdyż tego właśnie – rzekomo – oczekuje od nich Stwórca.
Tymczasem zmniejszanie się liczby powołań jest naturalną koleją rzeczy w społeczeństwie, które się masowo, szybko i poniekąd bezboleśnie laicyzuje. Kto ma wpajać młodym wartości religijne, kto ma ich formować i proponować alternatywny sposób na życie, skoro ich na pozór praktykujący rodzice nie stanowią tak naprawdę żadnego pozytywnego wzorca? Przy dramatycznie niskiej frekwencji na lekcjach religii, spadającej ilości chrztów, kolejnych aferach z molestowaniem dzieci oraz zaprzepaszczeniu szansy na odnowę duchową w wykonaniu pokolenia JP II (przypomnijmy, iż od śmierci papieża-Polaka minęło zaledwie siedemnaście lat), kapłaństwo będzie coraz mniej chętnie wybierane. Kryzys musiał nadejść, tak jak nadejdzie wkrótce katastrofa demograficzna – to są nieubłagane elementy pewnego etapu, w który wchodzi chyba każda rozwinięta cywilizacja.
Oczywiście pozostaje dzika, czarna Afryka, wciąż płodna, wciąż religijna, gotowa wypluć z siebie mnóstwo żarliwych misjonarzy, którzy zaczną na nowo odkrywać chrześcijańską Europę. Czy jednak jesteśmy gotowi na tak drastyczny krok jak sprowadzanie do nas dziesiątków Afrykańczyków? Czy hebanowi księża ze swoim kulturowym bagażem odnajdą się w zblazowanej, zeświecczonej Polsce? A może sprowadzimy duchownych z innych, nieco mniej odmiennych rejonów świata? Nie wygląda to optymistycznie.
Jak na razie arcybiskupi wydają się być ślepi na nadchodzącą przyszłość, a jeśli już o niej mówią, to zapewne w takim samym tonie, jak rektor olsztyńskiego seminarium. Dla nich winny jest nie system, nie instytucja, nie struktury, a jednostki, które nie chcą pakować się w nadmierne poświęcenie. Z takim podejściem jest faktycznie przyjemniej; w końcu nikt nie lubi oskarżać samego siebie. Tyle, że to do niczego nie prowadzi. Prędzej czy później przyjdzie nam się zmierzyć z takimi niedoborami księży, że albo pójdziemy w bezpardonowe przyjmowanie imigrantów, albo pogodzimy się ze zmniejszeniem liczby parafii.
Komentarze