Bardzo bym chciała wiedzieć, dlaczego spór o aborcję tak często zahacza o ochronę dobrostanu zwierząt. Skąd w ludziach niechętnych aborcji rodzą się drwiny czy utyskiwania na coraz ostrzejsze przepisy dotyczące traktowania „naszych braci mniejszych”? Skąd te powarkiwania, że zrównuje się życie człowieka ze zwierzęcym? I skąd przekonanie, że osoby nastawione proekologicznie muszą być z natury (nomen omen) za całkowitą dopuszczalnością aborcji? Nie rozumiem tego wściekłego ataku na ekologów, tego pogardliwego stosunku dla osób, którym zależy na dobru zwierząt i środowiska, tego przypominania o aborcji, jakby każdy, kto kocha psy, koty i jenoty miał od razu krew nienarodzonych na rękach.
Osobiście uważam, że obecna ustawa (anty)aborcyjna dość dobrze rozwiązuje potencjalne dramaty. Samą aborcję uważam za zło, ale niekiedy... mniejsze zło. A zwierzęta uwielbiam i każdego, kto je krzywdzi, wiązałabym do pręgierza (w przypływie łaski, bo gdybym miała gorszy dzień...).
Człowiek, który źle traktuje zwierzęta, jest po prostu śmieciem. I takich śmieci trzeba się pozbyć ze społeczeństwa. Najlepiej przez uświadamianie, zgodnie z zasadą „Czym skorupka za młodu...”, ale także za pomocą wysokich kar, ośmieszania, odrzucenia czy nawet solidnego wpierdolu.
Komentarze