Mówi się o tym w TV, pisze w Necie, słyszy od znajomych: ludzie olewają nauki Kościoła. Pisałam już o tym kiedyś (tu i tu), ale o faktach nigdy dość. W niejednym budzi to złość, sprzeciw, niedowierzanie, jednak z rzeczywistością trudno polemizować.
Dlaczego ludzie odchodzą od Kościoła? Czy dlatego, że są zachwyceni opozycją, Zachodem, lewicą, LGBTQ, Jerzym Urbanem? Co wybierają w zamian? Każdy odpowiedziałby chyba inaczej, choć zapewne dałoby się zauważyć jakieś tendencje. Ja mogę się wypowiadać wyłącznie za siebie: olałam Kościół, ponieważ wolałam kierować się własnym sumieniem i własnymi pragnieniami. Jeszcze po dwudziestce zastanawiałam się, czy by nie wrócić do wspólnoty wiernych, kiedy jednak zostałam utwierdzona w przekonaniu, że według katolickich zasad małżeństwo musi być „otwarte na dzieci”, definitywnie zerwałam resztki łączącej mnie z Kościołem więzi.
Był to jednak tylko przysłowiowy gwóźdź do trumny mojej religijności. Już jako nastolatka wiedziałam, że religia nie czyni człowieka lepszym. Kiedy dzisiaj czytam teksty i komentarze osób deklarujących się jako chrześcijanie, kiedy widzę ten cały jad wylewający się z spod ich palców, z niesmakiem myślę o swoim wahaniu. O ile wiara w Boga nie wyklucza używania rozumu, o tyle wiara w rzekomą mądrość Kościoła wynika z głupoty i/lub tchórzostwa; używanie własnego rozumu i sumienia wymaga jakiejś tam minimalnej dozy odwagi, wzięcia odpowiedzialności za swoje wybory, wyjścia z utartych kolein bezsensownych zwyczajów. Oczywiście nonkonformiści często się mylą, popełniają masę głupot, kompromitują się – ale przynajmniej żyją według swoich zasad. Ci, którzy obrali sobie za moralną wyrocznię drugiego człowieka, choćby i najwyżej postawionego, są jak dzieci bez własnego zdania i bez własnej woli, których się nie słucha ani nie szanuje.
Nie nakłaniam nikogo, żeby odszedł z Kościoła, tłumaczę tylko, dlaczego ja się w tej wspólnocie nie odnalazłam.
Komentarze