Karolina Nowicka Karolina Nowicka
507
BLOG

O wierze, podziałach społecznych i zmienianiu świata

Karolina Nowicka Karolina Nowicka Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 74


O co warto walczyć? Jakim wartościom hołdować? Komu warto przypierdolić w mordę, a kogo należy tolerować czy wręcz akceptować? Co to jest w ogóle ta cholerna „normalność”, o którą toczą się ogniste boje? Co ważniejsze: człowiek czy wartości? Wydawałoby się, że te pytania wymagają solidnego namysłu i porządnej debaty. Tymczasem doświadczenie pokazuje, że jednak nie, właśnie nie ma o czym rozmawiać. Czy kiedykolwiek ktokolwiek kogokolwiek przekonał na drodze rzeczowej dyskusji? Jeśli tak, to przekonany prawdopodobnie wcale nie był taki przekonany i wciąż szukał własnej drogi. Ci, którzy w coś wierzą, czy to będzie idea czy już – tfu! – ideologia, są odporni na „argumenty” inaczej myślących. Jak by to ujął Jonathan Haidt, którego wychwala pan ZetJot: każdy z nas żyje w swoim „moralnym matriksie”, zanurzony (wręcz zatopiony) w swojej własnej moralności.

Kto chce przekonać ludzi do swojej wizji świata, musi wpłynąć na emocje. Umiesz oddziaływać na ludzi, kształtować uczucia, wywoływać określony nastrój? Gratuluję: wygrałeś przetarg na „moralny autorytet”. Przekonasz ich do uczestnictwa we wszelakich marszach, paradach czy procesjach, głosowania na określoną partię, dotowania konkretnych celów. Miej jednak na uwadze jedno: jeśli Twoi wyznawcy pokochają Ciebie, a nie Twój przekaz, to z chwilą Twojej śmierci wszystko runie. Rozsądny guru umie zaimplementować w umysłach wiernych miłość do teorii, a nie do swojej osoby.

Czy Chrystus to osiągnął? Co chcą naśladować rzekomi chrześcijanie: tego niezwykłego człowieka czy Jego naukę? Czy przekaz głoszony przez Kościół (kościoły) pokrywa się ze słowami Chrystusa? Wydaje mi się, że aby kochać Chrystusa, wystarczy być istotą zdolną do uczucia wobec drugiego człowieka. Większość z nas jest ukształtowana do miłości osobowej. Żeby pokochać Jego naukę, potrzeba już osobowości nieco bardziej skomplikowanej, nie mówiąc o inteligencji; potrzeba miłości do IDEI. Jak tę rzekomą miłość realizowali przez wieki chrześcijanie? Bo przecież nasi praszczurowie – w przeciwieństwie do nas – naprawdę wierzyli w Boga (a przynajmniej tego mnie uczono na studiach). Oni naprawdę się bali. Strach to pierwotne, bardzo powszechne uczucie. Czy jednak poza strachem było coś jeszcze? Czy tacy purytanie kochali przekaz Mesjasza? Czy tylko gięli karki z obawy przed potępieniem?

Nawet niewierzący mógłby pokochać słowa Jezusa. Idee są wspaniałe lub potworne niezależnie od tego, kto je głosi. Ateiści powołują się często na słowa rozmaitych religijnych guru, chociaż w pośmiertną nagrodę (czy katusze) nie wierzą. Uczucie do idei wiąże silniej niż uczucie do człowieka, gdyż w jakiś sposób nas definiuje, buduje naszą tożsamość. Nazywamy siebie konserwatystami, liberałami, zwolennikami tego czy owego, nawet jeśli nie podoba nam się, co wyczyniali w życiu osobistym twórcy umiłowanej przez nas koncepcji.

A co się dzieje, kiedy spotyka się kilku entuzjastów (delikatnie mówiąc) danej idei? Otóż zaczynają oni planować przekształcanie świata według swojego widzimisię. Rodzi się – uwaga, brzydkie słowo! – ideologia. (Dla mniej domyślnych: idea tak się ma do ideologii, jak wiara do religii.) Jest to proces najzupełniej naturalny, powszechny i... nieunikniony. Zdrowy na umyśle człowiek, jak każde zwierzę, dąży do przekształcania otoczenia. Jednym wystarczy wyrwanie kawałka przestrzeni do życia, drudzy zadowolą się pomaganiem bliźnim, jeszcze inni działają na skalę globalną. Bierność, czyli zamykanie się w swoim umyśle oraz neutralizowanie wszystkich popychających nas do działania uczuć, jest (w mojej ocenie) zaburzeniem psychicznym. Człowiek musi coś robić, na coś wpływać. Co robisz, jeśli kochasz jakąś filozofię, religię, wizję? Próbujesz zarazić tą miłością innych. A jeśli się opierają? Dla osób prawdziwie wierzących wyjście jest jedno: przymus. Bezpośredni, fizyczny, bolesny.

Niektórym się to nie podoba. Buntują się i tupią nóżką, krzycząc, że nikt nie ma prawa zmieniać świata. Zastanówmy się nad tym chwilę. Czy nie przymuszamy obywateli prawem do określonych zachowań (płaca minimalna, podatki, zakaz zażywania narkotyków, obowiązek szkolny, segregowanie śmieci)? Czy nie reagujemy (nawet przemocą), kiedy ktoś chce skrzywdzić drugiego człowieka lub nawet zwierzę? Czy nie potępiamy pewnych zachowań, starając się maksymalnie obrzydzić życie ludziom, których one dotyczą? A może tolerujecie wszystkich i wszystko, nigdy nie reagujecie, tłamsicie w sobie negatywne uczucia? Jeśli tak, to jesteście upośledzeni.

Oczywiście podoba nam się, kiedy ktoś chce zmieniać świat według naszych własnych upodobań, a złości, kiedy czynią to ludzie o odmiennej koncepcji dobra i zła. Głęboko wierzący katolik będzie walczyć jak lew o ochronę „uczuć religijnych”, ale zakaz krytyki LGBT uzna za napaść na wolność słowa. I na odwrót: gej-celebryta oburzy się na publikacje podważające naturalność jego skłonności, lecz w sikaniu na Matkę Boską nie zobaczy niczego niestosownego. Tych ludzi nie da się pogodzić. Moralny matriks. Dwa różne gatunki. Greta Thunberg będzie wywoływać blogerską sraczkę wśród tych, którzy nie zgadzają się z jej wizją świata. A przecież ma takie samo prawo do oddziaływania na ten świat zgodnie ze swoim widzimisię, jak obrońcy rzekomej „normalności” do zachowania status quo. Znowu – zero możliwości porozumienia. Jeśli spotka się miłośnik zwierząt z drugim miłośnikiem zwierząt, ale na talerzu, to jakie są szanse na pokojową koegzystencję?

Ktoś zakrzyknie: zdrowa tolerancja! Ha! Nic z tego. Tolerować można tylko do pewnego punktu. Potem jest już tylko duszenie w sobie uczuć nienawiści, strachu, zgorszenia, frustracji. Jak długo można? Zrozumcie: każdy walczy o to, co kocha. W co wierzy. Co do niego przemawia. I każdy z święcie wierzy, że ma rację. Ja również. Ale mamy tylko swoje mocno ograniczone punkty widzenia. Wierzący zapewne zaprotestują, gdyż w swojej pysze są przekonani, że stoi za nimi wola samego Stwórcy. W pewnym wieku wypadałoby mieć trochę pokory, ale cóż, na to liczyć nie można.

Co do mnie, robaka nędznego, to liczę na bezpośredni, fizyczny i – przepraszam – bolesny przymus w stosunku do tych, którzy według mnie czynią zło. Stać mnie na uczciwość, a co! Nie chcę się okłamywać, że stoi za mną prawo naturalne, normalność, wola narodu, bla, bla, bla. Nienawidzę kłamstwa, uciekam się do niego z wyjątkową niechęcią. Wypowiadam się wyłącznie w swoim własnym imieniu. Szczerze gardzę ludźmi, których ego jest napompowane do tego stopnia (nie wiadomo, czy zawiniło tu wychowanie czy wpływ otoczenia), że uważają się za obiektywnie mądrych, sprawiedliwych i obdarowanych jakimiś specjalnymi prawami. Niech każdy wypowiada się za siebie.

I przede wszystkim – róbmy swoje. Liczy się SKUTECZNOŚĆ. Przy czym (jak pokazuje historia) zwyciężyć można tylko tymczasowo. Każda kultura ma swój nieśmiały początek, rozkwit, stagnację, a potem upadek. Żyjemy w czasach zmierzchu kultury chrześcijańskiej i odwrotu od religii w ogóle; zastępuje ją idea powszechnego dobrobytu, ekologizm (yay!), ultratolerancja (czy raczej jej parodia). Ludzie muszą w coś wierzyć, do czegoś dążyć, coś poprawiać w tym niedoskonałym świecie. Jest to z całą pewnością zdrowsze od całkowitej bierności i godzenia się z losem.


Miłośniczka przyrody, wierząca w Boga (po swojemu) antyklerykałka, obyczajowa liberałka. Lubię słuchać audiobooków, pisać na Salonie, rozmawiać z ludźmi w Necie. W życiu realnym jestem odludkiem, nie angażuję się społecznie, właściwie to po prostu spokojnie wegetuję, starając się jakoś uprzyjemnić sobie tę swoją marną egzystencję. Mało wiem i umiem, dlatego każdego, kto pisze sensownie i merytorycznie bardzo cenię. Z kolei wirtualne mądrale, które wiedzą jeszcze mniej ode mnie, ale za to uwielbiają kłótnie i nie stronią od ad personam, traktuję tak, jak na to zasługują.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo