Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski
234
BLOG

Rock'N'Mann

Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski Kultura Obserwuj notkę 3

Zauważyłem, że coraz częściej ciągnie mnie ku muzyce. Właściwie to żadna rewelacja, bo muzyką interesuję się amatorsko od dawna, ale… Nie, nie, spokojnie, nie mam zamiaru śpiewać, bo nie mam talentu, ani nawet grać (choć niekiedy marzy mi się rola podrzędnego perkusisty), ale częściej zacząłem sięgać po wydawnictwa muzyczne opisujące, co w muzyce ciekawego i nowego.

 
Zaczęło się od wyśmienitego „Gościa” Krzysztofa Grabaża i Krzysztofa Gajdy, potem był „Muniek”, a teraz pochłonąłem „Rock*Manna” Wojciecha Manna. Książkę chwyciłem zupełnie przypadkowo u znajomych, gdy zmierzałem do… Mniejsza z tym dokąd. W każdym razie chwyciłem, przeczytałem kilka stron i postanowiłem ją w te pędy przeczytać, tym bardziej, że pożyczyłem ją z solenną obietnicą szybkiego oddania.
 
 
Wojciech Mann nie nazywa swego tytułu – w pełnym brzmieniu: „Rock*Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” – książką, bo w końcu książki piszą pisarze. Umówiłem się więc sam z sobą, ze jeśli nawet opowieść o moim poznawaniu świata muzyki będzie wydrukowana i opatrzona ilustracjami, a może nawet specjalnie zaprojektowaną okładką, to na pewno nie będzie „książką” w moim rozumieniu. Potraktujmy to wydawnictwo jako wspomnienie o tym, jak przez kilka dziesięcioleci żyłem muzyką.
 
 
A jest co wspominać. Na prawie 200 stronach Wojciech Mann pisze o swoim świecie muzycznym, ale i o czasach i sytuacjach, w których ta muzyka „wjeżdżała” do Polski. Trzeba pamiętać, że to okres głębokiej komuny z mnóstwem paradoksów, absurdów, idiotycznych regulacji, kompletnego „tumiwisizmu” urzędników, redaktorów, techników i Bóg wie kogo tam jeszcze oraz zwykłej ludzkiej upierdliwości. Nie ma w Mannowej opowieści miejsca na martyrologię antykomunistyczną, jest natomiast cały przegląd podchodów i uników, jakie urządzał z kolegami wobec wszechpotężnej cenzury. Pokazuje też zwykłą biedę i mizerię tamtych czasów, kiedy wielki świat zachodniej kultury oddychał pełnią piersią, a w Polsce mieliśmy do czynienia z jakąś namiastką tego, co wolną kulturą można było nazwać.
 
 
Jest więc miejsce na opowieści o Radiu Luxembourg, o Rozgłośni Harcerskiej, o Programie III Polskiego Radia, o pierwszych radioodbiornikach, pierwszych płytach. Są wspomnienia pierwszych przyjaźni (m.in. z Andrzejem Olechowskim, który jak na późniejszego polityka przystało, wykazywał się godną podziwu pilnością, metodycznie prowadząc kronikę audycji Top Twenty) i antypatii wywołanych na tle muzycznym.
 
 
Jest też wzmianka o… artystycznych próbach Wojciecha Manna. Tak, tak, miał takowe… Pierwszą taką przygodą było członkostwo w zespole artystycznym Gawęda, o którym sam autor pisze, że robiła dokładnie wszystko to, czego ja nie znosiłem i nie umiałem robić: tańczyła, grała i śpiewała. Dość oryginalne wyznanie, jak na Wojciecha Manna, prawda? Jak sam pisze w Gawędzie był obok harcerstwa i teatr lalek, i śpiew, i taniec, i dużo bardzo ładnych dziewczyn, a także prawdziwe występy przed publicznością. A jednak ta droga nie była zbyt długa. Zdaje się, że zadecydował o tym incydent, kiedy to dumnemu Wojtusiowi Mannowi, marzącemu o wystąpieniu podczas sesji fotograficznej z wymarzonym saksofonem, tę szansę odebrano. Karewiczowi najwyraźniej coś się nie komponowało, bo pozbawił mnie tego przepięknego rekwizytu i wetknął mi do ręki (co za kompromitacja!) klarnet. I proszę, jak łatwo złamać komuś życiorys, prawda?
 
 
Wojciech Mann miał to szczęście, że muzyką począł się interesować za czasów ciężkiej komuny, ale mógł swe zainteresowania kontynuować w „wolnej Polsce”. Niezwykle więc czyta się o przełomach w organizacji polskiej rozrywki, o zmieniających się ludziach i ich mentalności. Równie ciekawie opowiada Wojciech Mann o koncertach, które odbywały się w socjalistycznej Polsce. Również tym, co działo się przed i po koncertach. Wojciech Mann, który w swym życiu pełnił różne role wiele widział i przeżył. A to był opiekunem gwiazd, a to tłumaczem, a to konferansjerem, dziennikarzem. Bywał więc wszędzie. Jego muzycznym życiorysem można by obdarować kilku recenzentów.
 
 
A wszystko to okraszone niezwykłym Mannowym humorem. Cała książka to jedna wielka skarbnica błyskotliwych uwag, żartów, przekomicznych sformułowań. Mi do gustu przypadł szczególnie jeden fragment, który cytuję w całości.
 
 
George Farne [wielka gwiazda muzyki rozrywkowej lat 60. – wyjaśnienie KM], po sprawdzeniu, że instrument nie jest uszkodzony, postanowił rozpocząć próbę. Organy Hammonda są tak skonstruowane, że najlepiej działają po podłączeniu do prądu. Dodatkowo towarzyszył im oryginalny głośnik Leslie, który też wymaga zasilania. Dla polskiego inżyniera była to informacja banalna i artysta został zapewniony, że w try miga prąd się znajdzie. Pewien kłopot stanowił fakt, że potrzebne były przynajmniej dwa gniazdka: do organów i do leslie. Inżynier wywiązał się z zadania znakomicie. Przyciągnął na środek sceny długi przewód zakończony kawałkiem deski, do której przybite były gwoźdźmi gniazdka. Już po chwili można było uruchomić rozpakowane urządzenia, ale tu czyhała pułapka. Producent organów, nie wiedząc, gdzie, kiedy i w jakich warunkach będą one używane, nie zaopatrzył przewodów zasilających w żadne wtyczki, logicznie rozumując, że w kraju, w którym będą uruchamiane, takie wtyczki zostaną zamontowane. I tu chytry kapitalista się mylił. W Kongresowej nie było wtyczek. Czas nieubłaganie mijał. Jednak dla inżyniera nie było problemu. Na oczach osłupiałego Fame’a wepchnął gołe druty do dziurek z prądem i umocował je w tych dziurkach bardzo porządnie zapałkami. Anglicy próbowali nieśmiało sugerować, że przydałoby się uziemienie, ale inżynier stanowczo wyjaśnił, że to są fanaberie. Tym bardziej, że przecież sprzęt działa. Przyznaję, że całą tę akcję obserwowałem nieco z boku, tłumacząc jedynie niezbędne fragmenty, bojąc się zarówno zerwania koncertu, jak i gwałtownego porażenia kogoś z zainteresowanych. Na szczęście do niczego takiego nie doszło i artysta wystąpił o czasie ku zachwytowi widowni.
 
 
Książka Wojciecha Manna zdejmuje z niego maskę Bardzo Ważnej Osoby z Telewizji, a czyni go bliskim znajomym o niezwykłych umiejętnościach narracyjnych. Całe to Mannowe opowiadanie jest napisane niezwykle ciepłym językiem, nieco złośliwym (ale to pod adresem ówczesnych decydentów z idiotycznymi wytycznymi) i cały czas humorystycznym.
 
 
Mann, mimo swoich własnych zastrzeżeń, napisał znakomitą książkę, która trzyma w miłym napięciu, a każde przewrócenie strony intryguje i zachęca do szybkiego czytania. Jeśli dodatkowo ktoś ma zamiłowania muzyczne, potrafi sobie wyobrazić wszystkie opisywane historie. Mnie „Rock*Mann” na tyle zaintrygował, że po raz pierwszy od dawna zacząłem czytać tę książkę przerywając czytanie innej. Warto było. Teraz z czystym sumieniem mogę ją oddać.

 

 

Wojciech Mann

Rock*Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą

Znak

Kraków 2010

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura