Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski
312
BLOG

Ja w sprawie muzyki ...

Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski Kultura Obserwuj notkę 4

Ja jeszcze raz o muzyce. Niedawno pisałem, że ciągnie mnie do muzyki, choć nie mam ku temu żadnych predyspozycji wokalnych, ani żadnych innych umiejętności w tej dziedzinie. Spokojnie, nie będę tego – dementował. Ani teraz, ani później. Nie umiem śpiewać, a i granie pozostaje poza moimi możliwościami.

No, od pewnego czasu dużo o muzyce piszę. Zorientowałem się, że sprawia mi to wielką radość. Może dlatego, że jest o czym pisać – świetne koncerty, festiwale, wydawnictwa, płyty, zespoły. OK., można mi zarzucić, że nade wszystko wyróżniam muzykę formacji Strachy Na Lachy. Zgadzam się, tak jest w istocie. Ale też jest za co. Mają świetne płyty, grają znakomicie… Ale po kolei…
 
Moje „dochodzenie do muzyki” to droga długa i pełna dziwnych zakrętów. Jednak każdy z przystanków pamiętam doskonale.
 
Musze jednak zacząć od tego, że do wieku mniej więcej 12, 13 lat byłem kompletnie amuzyczny. Zero zainteresowań muzycznych, żadnych idoli, żadnych dyskotek (jak to się teraz nazywa?). Miałem swój świat ptaków i książek, i to w zupełności mi wystarczało.
 
Z czeluści pamięci wyłania mi się – jako pierwszy na tej drodze – taki oto obraz: potańcówka klasowa. Wszyscy się bawią, tańczą (wtedy chyba jeszcze nie popijało się po kątach), ja siedzę sobie grzecznie przy stoliku i ciastka zajadam. Wtedy jeszcze mogłem bezkarnie dla swojej tuszy wsuwać tego naprawdę dużo. Nagle przede mną staje Beata. Pamiętam dokładnie jej imię i ówczesne nazwisko. Najładniejsza dziewczyna w klasie. Piękne kształty, oczy i usta. Wszystko piękne. Staje i mówi:
- Idziemy tańczyć.
- Teraz nie mogę, muszę skończyć ciasto – ja jej na to. I wsuwam ciasto.
- No to poczekam – odpowiada mi Beata i stoi.
Skończyłem jedno ciastko i chwycić chcę kolejne, ale ręka nie dosięga talerza, bo przejmuje ją ręka Beaty. Ciągnie mnie do siebie.
- Nie umiem tańczyć – cały czas próbuję się bronić.
- Nie szkodzi, nauczę cię – Beata tego wieczora było nieugięta.
 
Do dzisiaj nie wiem, dlaczego mnie sobie upatrzyła, nigdy bowiem przystojny nie byłem, a i niespecjalnie rozrywkowy, wręcz nieatrakcyjny pod każdym względem. Uparła się i już. I to ona, jako pierwsza, zmusiła mnie do tego, bym zatańczył i poddał się muzycznym falom. Twierdzę do dziś, że gdyby nie ona, nigdy bym nie został pasjonatem muzyki. Nigdy bym nie chodził na dyskoteki, a jak wiadomo, czym skorupka za młodu … Beata nie dość, że zmusiła mnie do tańca, to jeszcze nauczyła – i do dziś z tej wiedzy podstawowej korzystam. Jeśli nieumiejętnie, to jest to tylko moja wina, Beatko!
 
Krótko potem, już owionięty czarem muzyki, zaintrygowała mnie pewna piosenka. Co ja się namęczyłem, żeby zapamiętać jej tytuł, choć „latała” wówczas dość często w telewizorze. No taka, na na na naaaaaaan aaaaa na na na naaaaaa, naaaa ... Nie pamiętacie? No taka Cr… jak to było? Cry Just A Little Bit! Jeśli już zanotowałem jej tytuł, to miałem wówczas kłopot, by go wypowiedzieć. No to potem kolejne dni czatowałem przy ekranie na nazwisko wykonawcy. Shakin’ Stevens.
 
Był (jest!) moim pierwszym idolem muzycznym. Do dzisiaj pamiętam, jak mnie wciągnęło jego śpiewanie. Po Cry Just były inne popularne wówczas wykonania. Mamie, która jechała na pewne szkolenie do Warszawy – a to był wówczas wyjazd na miarę dzisiejszego do Nowego Jorku! – napisałem tytuł piosenki i nazwisko wykonawcy, prosząc, że gdyby była gdzieś ta piosenka (!), to ja chętnie poproszę. Przywiozła całą kasetę! The Bop Won’t Stop, a właściwie polska składanka z kilku płyt pod tym tytułem, to pierwszy znany mi zestaw piosenek Shakin’ Stevensa. I znakomite wykonania piosenki tytułowej, utworów: właśnie Cry Just A Little Bit, Give Me Your Heart Tonight, Livin’ Lovin Wreck, You Drive Me Crazy (na oryginalnej płycie set-lista jest nieco inna).
 
I tak zapadłem w Shakin’omanię. Głęboko i bezpowrotnie. Zacząłem zbierać kasety, artykuły, zdjęcia. Wszystko co miało w swojej nazwie Shakin’. Gdy głośno wypowiadałem marzenia, że może Shakin’ Stevens by przyjechał do Polski, byłem traktowany jak… no niepoważnie w każdym razie.
 
Aż przyszedł rok 1984, gdy gruchnęła głośna wieść: Shakin’ Stevens organizuje trasę koncertową w Polsce! Triumfalnie chodziłem po mieście rzucając od niechcenia uwagi: a nie mówiłem? Byłem na jego dwóch poznańskich koncertach w 1985 i 1987r. (w Polsce był jeszcze w 2007r. w Krakowie, 2008r. w Sopocie i w 2009r. w Warszawie). Daleko mi do niektórych polskich fanów (pozdrawiam serdecznie!), którzy jeżdżą za nim po Europie. Właśnie została ogłoszona jego nowa trasa koncertowa.
 
Moje przywiązanie do rock’n’rolla w wykonaniu Shaky’ego było tak duże, że zapisałem się międzynarodowego fan klubu, a w Polsce uczestniczyłem w kilku zlotach jego fanów, wygrywając raz (a innym razem obejmując 2. miejsce) w konkursie na taniec a la Shaky. Jeden z nich zorganizowałem w rodzinnym Wolsztynie, gdzie dyrektor domu kultury udostępnił nam cały gmach na całą noc. Były teledyski, konkursy, filmy, rozmowy i wspomnienia tych, którzy już wówczas się z nim spotykali.
 
W czasach liceum robiłem za podróbę Shakin’ Stevensa występując na szkolnej scenie w różnych przy okolicznościowych wydarzeniach (studniówka, pożegnanie LO). Pamiętam, jak dziś, jedno z takich wykonań. Lipstick Powder And Paint, kiedy wiernie odwzorowywałem figury z teledysku (podobno kręconego w Polsce). Shakin’ – no i ja – tańczymy w towarzystwie dziewczyny malującej sobie usta tytułową szminką. W teledysku dziewczyna siedzi na balkonie jakiegoś teatru, w liceum siedziała na fortepianie. I też malowała usta. Czynię tu shakin’owe podrygi i słyszę jej szept: długo jeszcze? Przesadziłam ze szminką i już mnie usta pieką. Była to ta sama Beata, która parę lat wcześniej zachęciła mnie do tańca.
 
Do dzisiaj nasłuchuję wszelkich nowości związanych z Shakin’em, informacji o nowych trasach koncertowych, o nowych nagraniach, płytach, wydarzeniach.
 
 
(fot. Shakin' Stevens w latach swojej największej popularności)
 
 
Innym wyraźnym motywem muzycznym w moim życiu była oryginalna muzyka Indian amerykańskich. Mimo wielkiego zaangażowania w sprawy indiańskie, przyznaję, że trzeba być wielkim miłośnikiem takich klimatów, by tego słuchać. Znam opinie tych, których w ogóle nie interesuje tak rodzaj kultury i mówią, że po kilku minutach monotonne ich zdaniem dudnienie wprawia ich w rozdrażnienie.
 
Polscy i europejscy miłośnicy kultur indiańskich spotykają się na zlotach i uroczystościach powwow, odwzorowywanych na typowych indiańskich wydarzeniach, odtwarzają tańce i muzykę. Powstało nawet kilka polskich formacji bębniarskich, takich jak Maka Sapa, Star Horse, kilka grup tanecznych, które łączą funkcje muzyczne i edukacyjne. Może coś słyszeliście Państwo o toruńskiej grupie Huu-Ska-Luta.
 
Dzisiejsi Indianie, jakkolwiek nawiązują bardzo wyraźnie do swych pierwotnych klimatów, swej muzyce nadają bardziej nowoczesny rytm. I to już może się podobać nawet najbardziej wybrednym. Wielką popularnością cieszą się tacy wykonawcy, jak Carlos Nakai, Buffy Sainte-Marie, BlackFire, Joanne Shenandoah, Jana Mashonee. Wymieniłem tylko tych najbardziej znanych w Polsce. Muzycy indiańscy konkurują podczas swoich festiwali – najbardziej znanym jest The Native American Music Awards. To istna kopalnia natywistycznego grania i śpiewania.
 
Indianie bardzo sprawnie przyswoili sobie „białe” granie – stąd tak wielu wśród nich muzyków country, bluesowych, rockowych, folkowych (co zrozumiałe), ale i popowych, czy raperskich (!). Naprawdę warto od czasu do czasu odpalić sobie na youtubie kilka współczesnych indiańskich utworów. Na początek proponuję Darling Don’t Cry Buffy Saint-Marie. I co, podoba się?
 
 
(fot. Jana Mashonee)
 
 
Grabaż i Strachy Na Lachy to moje prywatne objawienie sprzed trzech lat. Zaczęło się od Dzień Dobry Kocham Cię, Jedna Szansa Na Sto, Strachy Na Lachy i … się potoczyło. Nie muszę powtarzać swojego przywiązania do Strachów, bo to już, zdaje się, wiedza powszechna. Zresztą w ogóle się z tym nie kryję. Muzyka Strachów, a dzięki temu „odkrycie” Pidżamy Porno, całkowicie wypełniły mój muzyczny świat. W Grabażowej i Strachowej twórczości odkryłem piękne połączenie pięknej linii melodycznej, rytmu i słowa. Nie muszę powtarzać twierdzenia wielu znawców muzyki, że Grabaż należy do bardzo nielicznego grona wyśmienitych „poetów rocka”. Nawet nie wiem, czy sam zainteresowany trawi takie określenie, ale myślę, że dobrze oddaje to, co chce się o nim i jego twórczości powiedzieć.
 
Wielu z nas, fanów, wręcz już członków „strachowej rodziny” (przypomnę, że lider T.Love w „Muńku” nazywa nas sekciarzami!), „myśli Grabażem”, „myśli Strachami”, „myśli Pidżamą”. Muzyka Grabaża / Strachów / Pidżamy to wielki fenomen. Można krótkimi cytatami określać wiele zdarzeń, zjawisk i pojęć. Fenomenalna zdolność Grabaża do metaforycznych określeń stawia go rzeczywiście w czołówce polskich muzyków. I taka moja teza nie jest bynajmniej dowodem na sekciarstwo! Głośniej puka nam drzwi / Dyktatura żółtych liści / Liście, które z drzew spadają / Trupy na twarzach mają… (Zimne Dziady Listopady), Taka miłość jest jedna / Ty jesteś jedna/ Jesteś podwiniętą rzęsą pod moją powieką… (28, One Love), Patrzę jak nasza miłość / Spaceruje w naszych płaszczach (Gdy zostaniesz u mnie na noc), Gdybym mógł / Zostać tu / Zasnąć w lesie twoich źrenic / Niczego bym nie zmienił już… (Spacer Do Strefy Zero). No któż lepiej oddaje emocje i nastroje?
 
Myślę, że cytaty z jego piosenek są idealne dla cytowania nastrojów i spostrzeżeń: Oczy mi się rozjeżdżają. Nie zgadzają mi się strony…, W głowie się nie mieści, ile zboczeń na tym świecie…, Cuda niewidy, ulice jak stygmaty…, Bo chodzi o to, by od siebie nie upaść za daleko…
 
Miałem sporą przyjemność wysłuchać Strachów na kilkunastu już chyba koncertach w różnych częściach Polski (Pidżamę „na żywo” słyszałem dotąd raz, w Jarocinie w 2010r.) i muszę się do tego przyznać, że za każdym razem słuchając tych samych piosenek, odnajduję nowe melodie i nowe barwy. Na tym polega wielka wartość Grabażowego śpiewania.
 
Dla wielu z nas, jak i dla mnie, ta muzyka to coś więcej niż tylko muzyka – to opowieść o moich marzeniach, obserwacjach i poglądach. Wiele piosenek Strachów opisuje moje życie – zupełnie, jak gdyby pisane były pod moją opowieść. Rzecz niebywała.
 
Nie uczestniczę w głupawej dość dyskusji, co jest lepsze: Strachy czy Pidżama, nie zarzucam Grabażowi „zdrady”, „odejścia od ideałów” – każda z tych formacji jest inna, inne były czasy ich powstawania. Dla mnie to całościowa wartość – jedno wynika z drugiego, a drugie nawiązuje do pierwszego. To wiele jego emocji i odczuć – każda w innej barwie i natężeniu. Każda wspaniała.
 
Moje zachłyśnięcie muzyką Grabaża / Strachów / Pidżamy to zjawisko trwałe od trzech lat. Od początku poznania tej twórczości słucham jej non stop w samochodzie – tak intensywnie, że nie potrafię już słuchać tam czego innego. Może raz na pół roku wrzucę inną płytę, ale po tygodniu do mikrofonu wraca Grabaż. Każdego, kto chce go posłuchać, zapraszam na przejażdżkę.
 
Jestem na tyle znany ze swoich strachowo-pidżamowych upodobań, że żegnając się w jednej z firm ze swoimi współpracownikami, zostałem obdarowany koszulką „Gościa”, bluzą „Złodzieje Zapalniczek” i oryginalnymi płytami Strachów i Pidżamy (samochodowe wersje zgrałem od znajomych kilka lat temu).
 
 
(fot. Grabaż odbiera "Paszport Polityki")
 
 
Zainteresowanie Grabażem (i proszę mi wybaczyć tę dwuznaczność), muzyką jego zespołów otworzyło mnie na polską muzykę. Dzięki niemu „odkryłem” Farben Lehre, Armię, Kazika (tak, tak, wcześniej nie słuchałem tego prawie wcale!), TSA, Hurt, czy np. wolsztyńskie Ludziki!
 
Świat moich muzycznych fascynacji, jak widać, ulegał pewnym modyfikacjom, aczkolwiek wierny pozostaję temu, co w trakcie tej mojej muzycznej wędrówki po świecie „po drodze” zgarniałem. Nie mam więc problemu, by wysłuchać ciężkiego rocka, punkrocka, dźwięcznego rock’n’rolla i rockabilly, nie wzgardzę country czy bluegrassem, jeśli spodoba mi się – to i rapu, i popu posłucham.
 
Jedynym rodzajem muzyki, który do mnie jakoś w ogóle nie przemówił to jazz, aczkolwiek i tam można znaleźć interesujące elementy. Pamiętam, jak dziś, pewien koncert, na którym musiałem pojawić się z oficjalną wizytą. Nie uprzedziłem gospodarzy o swoich jazzowych uprzedzeniach i zostałem pokarany brakiem szczerości – posadzili mnie w pierwszym rzędzie. Sączyłem więc powoli drinka, którego posiadanie na tym koncercie było dozwolone, ale wpadłem w lekką rozpacz, gdy w szklance pokazało się dno, a koncert trwał w najlepsze. Tak jak można było mieć drinka w ręku, tak nie bardzo wypadało pójść do baru go uzupełnić. Chcąc nie chcąc, by przeżyć, skupiłem się na perkusiście. A właściwie na jego graniu. Znakomite!
 
 
 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura