Zapisałem się do biblioteki. Poważka. Zrobiłem to co prawda pod presją poszukiwania jednego tytułu. Jednak, po wykorzystaniu tej okoliczności, nie mam zamiaru z niej rezygnować.
Tym bardziej, że w czasach mojej młodej młodości „byłem zapisany” do biblioteki (tak to się wówczas nazywało – a jak teraz?). Byłem królem gminnej biblioteki, to znaczy: pożyczałem najwięcej. Nie dlatego, że pracowała tam moja mama; nie robiłem też tego dla sztucznego wyniku (wielu pożyczało mnóstwo książek i .. nie czytało) – ja czytałem naprawdę. I tak zostało mi po dziś dzień.
O zaletach namiętnego czytelnictwa nie będę wspominał – pisze się o tym dość powszechnie. Choć muszę przyznać, że zaintrygowały mnie badania amerykańskich (a jakże!) naukowców mówiących, że człowiek dużo czytający jest podobno spokojniejszy – odpowiedzialny jest za to nawyk przemieszczania gałki z lewej na prawą stronę.
Mi jednak wystarczy moje własne przyzwyczajenie do czytania o każdej porze i praktycznie w każdym miejscu. „Zapisanie się do biblioteki” jest dla mnie więc nie tyko sentymentalnym powrotem do lat dziecięcych, ale realną korzyścią.
Mimo kryzysu, książki wydaje się nadal w sporych ilościach. Są miesiące, że na rynek trafia kilkanaście interesujących mnie tytułów. Brak pieniędzy na ich kupowanie , brak miejsca na ich przechowywanie, ale też refleksja, że do wielu z nich po przeczytaniu więcej się nie wróci, spowodowało, że biblioteka stała się idealnym miejscem na poszukiwanie takich książek. Pożyczam, czytam, oddaję. Jeśli mnie zainteresuje na tyle poważnie, po prostu je kupię.
Wizyty w bibliotece obaliły też kilka mitów, w które niespecjalnie wierzyłem, ale które wysłuchiwałem przy różnych okazjach.
Że biblioteki to puste miejsca. Co za błąd! Zawsze, gdy tam zachodzę przez pomieszczenia przewala się sporo osób myszkujących wśród półek.
Że ludzie w bibliotekach nie mają wyrobionego gustu. Nie za bardzo wiem do kogo ten zarzut jest adresowany, ale mnóstwo ludzi przychodzi pytając o konkretne tytuły. Nie biorą „jak leci”, a szukają i pytają o to, co ich interesuje.
Że panie bibliotekarki to stare zasuszone matrony. Każdy tego rodzaju „argument” adresowany do kobiety jest obraźliwy, a w tym wypadku dodatkowo całkowicie nieprawdziwy. Pracują tam panie w różnym wieku, o różnych temperamentach, ale są życzliwie nastawione do tych co przychodzą, pożyczają i pytają o książki.
Że to smutne miejsca gromadzące zrzuty sprzed paru (nastu) lat. A ja zawsze myślałem, że czytanie starych wydań książkowych jest atrakcją! Cieszy mnie egzemplarz pachnący starością, ale który jednocześnie jest starannie złożony i wydrukowany, co nie zawsze jest charakterystyczne dla współczesnych wydań – męczą mnie książki klejone, rozpadające się po jednokrotnym przeczytaniu i w dodatku złożone czcionką, której nie da się czytać. Ale przy tym wszystkim – no i zdziwcie się państwo – w bibliotekach jest dużo nowości!
Że trudno tam cokolwiek znaleźć. Nie wiem w jakie miejsca chodzą tacy malkontenci, ale ja mam szczęście „być zapisanym w biblioteki”, w której mogę szukać według tytułów, autorów, a nawet według rodzajów literatury: amerykańskiej, skandynawskiej itd. Poza tym do bibliotek zawitał Internet – dzięki temu łatwo można znaleźć to, co nas interesuje. I jeśli czegoś tam nie znajdziesz, drogi przyjacielu, to znaczy, że pomyliłeś tytuł, autora i wydawnictwo, jak to mnie zdarzyło się całkiem niedawno.
Biblioteka ma też jedną dodatkową cechę – jeśli zorientujesz się, że książka, którą pożyczyłeś nie jest tak interesująca, jak ci się wydawało, bez żalu możesz ją odłożyć i szybko oddać. I pożyczyć następną.
Bo czytanie ma to do siebie, że po zakończeniu czytania jednej sięga się po książkę kolejną i kolejną…. I tak w nieskończoność. Poza tym, nie wiem czy państwo o tym słyszeliście, że jeśli ktoś nie czyta, traci szansę na pójcie do łóżka z atrakcyjną kobietą. I nie wiem już czy to wynik amerykańskich badań, czy modne hasło. Ja nie ryzykuję – czytam dużo. Przyjemności!
Inne tematy w dziale Kultura