Cnotą publicysty jest ujmować temat w krótkich słowach. Tym razem nie potrafię. Powiem więcej: nie da się i nie warto. Warszawski koncert Strachów Na Lachy to wydarzenie, jakiego dotąd nie było. Emocje trzymają do teraz.
Emocje narastały zresztą od momentu opublikowania przez Krzysztofa Grabaża Grabowskiego komunikatu-zaproszenia do udziału w „Tajnym Koncercie SNL w Och Teatrze”. Myślę, że należę do bardzo licznego grona tych, którzy kupili bilet kilkanaście minut po ogłoszeniu terminu koncertu. Czuło się, że wydarzenie, po którym „już nic nie będzie takie samo”, a w jego trakcie „nastąpią sensacyjne ujawnienia i wiążące decyzje” będzie należało do niezwykle ważnych.
Sam koncert, cóż, to bajka. Opowieść wręcz baśniowa. Takie wrażenia potęgowały miejsce, atmosfera na koncercie i po nim, repertuar i cała otoczka niezwykłości. Strachy Na Lachy, kończąc na swój sposób, tegoroczny sezon muzyczny, ujawniły przedpremierowo całą zawartość nowej płyty. Nowe wydawnictwo to zestaw lekkich utworów, rytmicznych kompozycji, ale i mądrych tekstów przymuszających do myślenia – jak to tradycyjnie jest u Grabaża. Wiemy, że obok „Mokotowa” drugim sztandarem płyty będzie „I Can’t Get No Gratisfaction” – mocna polemika z trollami internetowymi, które pod pseudonimami zaśmiecają sieć. W sumie, nowa płyta to 10 ciekawych piosenek.
Koncert w Och Teatrze, mimo blisko 600-osobowej publiki, może być uznany za wydarzenie … kameralne. Publiczność usadzona po dwóch stronach położonej centralnie sceny miała zespół prawie na wyciągnięcie ręki. Po raz pierwszy miałem okazję z takiego bliska na własne oczy przypatrzeć się pracy muzyków na koncercie. Zapewniam, że najpiękniejsze ujęcia ze Strachowego DVD bledną w zestawieniu z obrazami z tego koncertu.
Wrażenie robiło ustawienie muzyków, którzy grali twarzami do siebie – widać to na zdjęciach, które już obiegły Facebooka. Znaleźli się w tym ustawieniu znakomicie – choć podobno sami zainteresowani mieli stresa, bo grali tak pierwszy raz. Znakomita akustyka Och Teatru sprawiała, że wszystkie dźwięki brzmiały mocno i wyraźnie. Było słychać wręcz każdą tkniętą strunę Mańkowej i Kozakowej gitary, basówki Lo, każde dotknięcie klawiszy i akordeonu Pana Areczka. Wreszcie mogłem się nasycić widokiem grającego Kuzyna, zazwyczaj schowanego, tym razem bardzo widocznego i znakomicie oświetlanego. Nowe piosenki, których dotąd nie słyszałem wchodziły gładko w głowę i zachwycały – nowością nowe, brzmieniem stare. Miło było widzieć – z bliska! – jak Strachy dobrze czuły się na scenie, jak tworzyły zgrany i dobrze rozumiejący się zespół. Całości dopełniały efekty świetlne. Pięknie prowadzone reflektory i inne podświetlacze tworzyły tę baśniową atmosferę, która trzyma i rozprasza do teraz.
Warszawski koncert rzeczywiście był przełomowy pod wieloma względami. Przedpremierowe wykonanie całej nowej płyty zostało uzupełnione o datę płytowej premiery – 9 lutego 2013! – i ujawnienie zdjęcia okładki. Nowa płyta intryguje – poza utworami – zarówno grafiką na okładce, jak i tytułem – „!TO!”. Koncert był dwuczęściowy – w pierwszej mogliśmy usłyszeć nowe piosenki zagrane w kolejności, w jakiej ukażą się na płycie, w drugiej zaś Strachy zaserwowały zestaw znanych i lubianych piosenek z płyt wcześniejszych.
Grabaż po raz kolejny pokazał swą wielką klasę, serdecznie zagadując publiczność, witając się ze swoim bratem, ale i kulturalnie, choć stanowczo, usadzając jednego uczestnika, który co chwila wykrzykiwał „dzień dobry!” w tonacji jednej ze Strachowych piosenek. Rzekł mu wprost – cytuję z pamięci – że skoro jest taki odważny, to niech podejdzie do mikrofonu i powie, co ma do powiedzenia… I gdy ów „odważny” poważnie się zabierał do zejścia na scenę, padło celne Grabażowe: nie jesteś Elvisem Bis i wątpię, by ktoś chciał cię tu słuchać. Po czym zadedykował mu … „Ostatki”. Od tego momentu wszyscy mieliśmy spokój.
Zabawa była przednia – znane piosenki śpiewali muzycy, ale i publika. Od „Raissy” po „Żyję W Kraju” – przeszło dwie godziny!!! Lo, jak zwykle, szalał. Przewrócił dwa razy stojaki na scenie, podskakiwał do grających inne partie i przygrywał im na basie. Kozak kiwał się na scenie i porywał solowymi partiami gitarowymi. Maniek grający na swoich gitarach czarował dźwiękami, a gdy razem z Lo odwrócił się twarzą do Kuzyna, to ten ostatni zaczął grać na talerzach w geście odpędzania intruzów. Buahahaaa…!
Przełom koncertu w „Och Teatrze” miał też smutniejszą część – pożegnanie Pana Areczka, który ze Strachami zagrał ostatni koncert. Z tego bliska było czuć wzruszenie w zespole, czuło się, jak Grabażowi było ciężko mówić o tym, że „coś się zaczyna i coś kończy” i dziękować za wspólne 7 lat… Oklaskom, okrzykom nie było końca. Pan Areczek, jako ten – że zacytuję – co prawie nie pije i prawie nie pali, ale jest ogromnym łasuchem, dostał wielki tort. Cała druga część koncertu to kawałki, w których wyraźnie słuchać akordeon – Areczek zagrał przepięknie, a często podświetlany wykonywał niezwykłe akrobacje palcami na swych instrumentach. Pamiętacie, jak często wychylał się zza swoich keyboardów i zachęcał do klaskania? Nie inaczej było i tym razem. Niewątpliwie, Pan Areczek był bohaterem tej części Tajnego Koncertu.
Że szykuje się coś niezwykłego było wiadomo po wejściu na salę – dwa zestawy instrumentów klawiszowych zdradzały nietypowy dla Strachów układ – i po rozpoczęciu koncertu. Właśnie wtedy Grabaż ogłosił, że wita w tym miejscu Toma Horna, autora większości kwestii klawiszowych na nowej płycie. Dla mnie Tom Horn to postać legendarna – producent płyt SNL dobrze znalazł się jako instrumentalista. Gdy koncert się skończył – w drugiej części nie grał – serdecznie się uściskał z Areczkiem. Widok to i wzruszający, i miły, i symboliczny.
Jeszcze jedna niezwykła kwestia. Wyobrażacie sobie rockowy koncert na siedząco? Ja też nie, ale… Ale takowy przeżyłem. Och Teatr, jak sama nazwa wskazuje, to teatr właśnie. A w teatrze się siedzi. Nie inaczej było tym razem. Moja bujna wyobraźnia nie ogarniała tego nawet chwil parę przed koncertem. Nie szło oczywiście usiedzieć spokojnie przy porywających do większej ekspresji piosenkach, więc się wierciłem i przytupywałem nogami. Ale doceniłem „tryb siedzący” przy piosenkach nowych, gdy trzeba było się wsłuchiwać w nowe słowa, a także przy takich utworach, jak np. „Na Pogrzeb Króla”… No i przepięknie wypadły owacje na stojąco.
Miałbym pełną możliwość porównać ten koncert z wieloma innymi, których słuchałem w ośmiu już miastach Polski. Nie zrobię tego. To koncert niezwykły. Inny. Nie tylko dlatego, że w pewnym sensie przełomowy, to jeszcze zagrany w niezwykłej atmosferze tajemniczości i małego święta. To zaczyna być tradycja, że przyjaciele Strachów swoje święto mają kilkanaście dni wcześniej niż reszta Polski. Te obrazy, dźwięki i aura zostaną w sercu do końca życia. W sercu, nigdzie indziej.
Inne tematy w dziale Kultura