O wartości każdego miasta decydują jego położenie geograficzne, walory turystyczne, historia, tradycja, czy wychwalane przez ekonomistów PKB. O wartości każdego miasta decydują też – a może przede wszystkim – ludzie. Ci malutcy wypracowujący mozolnie owo PKB i ci z wielkimi nazwiskami, które tworzą tradycję i historię miasta.
Nie inaczej jest w Poznaniu. O wartości naszego miasta, obok wielkich nazwisk, decydują bezimienne niekiedy rzesze mieszkańców i przyjezdnych. Poznań bowiem to miasto o wielu wymiarach. Miasto kongresowo-biznesowe przyciąga ludzi szeroko rozumianego biznesu, miasto akademickie wabi studentów. Pierwsi, z zasady zachowawczy, bardziej „twardo stąpający po ziemi”, są równoważeni żywiołowością i ekspresją tych drugich. Co ciekawe, dla jednych i drugich jest miejsce, jest dużo miejsca w Poznaniu. Rzecz tylko w tym, by to przyjąć i obecność jednych i drugich docenić.
W tym kontekście słowa szanowanego w Poznaniu mieszczanina, właściciela firmy z tradycjami, byłego senatora, prezesa Wielkopolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej są krzywdzące, szkodliwe, nieprawdziwe i całkowicie niepotrzebne. W debacie o przyszłości aglomeracji poznańskiej Wojciech Kruk zarzucił jednemu z dyskutantów, że „wychwala Warszawę, bo tam się coś dzieje w podwórzach. Ale tam pracuje 200 tys. przyjezdnych i oni nie mają co ze sobą zrobić wieczorem, to wychodzą. I dla nich się to robi. Ale my tego nie potrzebujemy. My w Poznaniu mamy kilkuset takich, co przyjeżdżają do pracy. A poznaniacy wolą siedzieć w domu z żoną, z rodziną, w gronie najbliższych znajomych”.
Nie wiem ki diabeł podszepnął Wojciechowi Krukowi te myśli, ale rozmijają się one z rzeczywistością. Po pierwsze nie kilkaset, a kilkadziesiąt tysięcy ludzi w Poznaniu to przyjezdni (mówi się o ok. 100 tys. studentów i kilku tysiącach pracujących), a po drugie mentalność Poznaniaków zmienia się niezwykle szybko i poza tymi, którzy rzeczywiście chcą spędzać czas w gronie najbliższych, są też i tacy, którzy rozrywek szukają w mieście. Są wśród nich też tacy, których rozpiera energia i pożytkują ją na działalność społeczną potrzebną całemu miastu. Dziwię się senatorowi Krukowi, że pozwolił sobie tę nieroztropną wypowiedź choćby dlatego, że zakwestionował w ten sposób działalność społecznikowską w mieście, dzięki której nie zostały jeszcze zabudowane Cytadela czy Sołacz, którego losami, jak pamiętam, przejmuje się jego rodzina.
Senator jakby zapomniał, że właśnie „obcy żywioł” – te dziesiątki tysięcy studentów – kształtuje walor miasta ciekawego, żywiołowego i atrakcyjnego dla zamieszkania, nauki i pracy. Bez ich bylibyśmy mieściną średniej wielkości, gdzieś na zachodzie Polski. Przypomnijmy sobie ileż to miast próbuje generować u siebie status miasta akademickiego i jak niekiedy jest to trudne. Doceńmy to! Ileż to w Poznaniakach narzekania na dynamiczny Wrocław – tam o rozwoju decydują ci najbardziej aktywni. Zamiast cieszyć się, że i my w Poznaniu takich mamy, narzekamy… Szanując tych Poznaniaków, którzy są wspaniałymi mieszczanami, nie mogę się zgodzić, by tych (nad)aktywnych deprecjonować, jak to zrobił senator Kruk.
Współczesne miasto stawiające na rozwój musi mieć na uwadze wszystkie jego aspekty – przestrzenne, środowiskowe, kulturalne, ale również widzieć aktywności małych środowisk. Stagnacja to kompleksy, to poczucie, że inni są świetni, a my do luftu. Jedną z szans dla miasta jest umiejętność tworzenia takich zjawisk, procesów i produktów, które będą atrakcyjne dla mieszkańców. Nie uda się to bez takich, których senator lekceważy.
Inne tematy w dziale Kultura