Całkiem niedawno obejrzałem „Walkirię”. Z minuty na minutę dochodziłem do przekonania, że mam do czynienia z kolejnym obrazem, w którym istnieje podział na prawy i bohaterski Wehrmacht i niegodziwych i obrzydliwych SS-manów. Że niemiecka armia działała na rzecz uratowania Świętych Niemiec, a bydlakom z SS zależało jedynie na mordowaniu.
Ktoś kto nie zna historii – a ta liczba regularnie się zwiększa – i niuansów politycznych III Rzeszy, nie skojarzy wcale, że akcja Stauffenberga miała miejsce dawno po porażce niemieckiego natarcia pod Stalingradem. I że od tego czasu nie było już triumfalnego pochodu niemieckiej armii na Wschód, a dokonywała się z miesiąca na miesiąc całkowita porażka hitlerowskich Niemiec.
Pojęcie „niemiecki ruch oporu” to taki specyficzny żarcik na użytek niedouczonych – gdyby nie wzrastająca skala przegranej Niemiec, nikt by w „bohaterskim Wehrmachcie” nie wpadł na pomysł pozbywania się tego, który gwarantował im „przestrzeń życiową”. Zresztą na filmie słychać wyraźną obawę jednego ze spiskowców z „ruchu oporu”, że czym później zginie Hitler, tym trudnej będzie wynegocjować z aliantami rozejm. Tak, wtedy myślano o rozejmie, a nie kapitulacji!
Wszystkim tym, którzy łatwo łykają tego rodzaju opowiastki, zadam proste pytanie: co Stauffenberg i jemu podobni robili w 1939r.? Gdzie wówczas były obawy o wizerunek i bezpieczeństwo Niemiec? Czy niemiecka wojskowa kadra nie wiedziała co się dzieje na froncie i w polskich miastach okupowanych przez Niemcy?
„Walkiria”, poza walorami artystycznymi – mimo znanego zakończenia film trzyma w napięciu – i jej podobne filmy nie prezentują żadnych innych wartości. Jeśli nie powstanie w Polsce atrakcyjny film akcji, który będzie prezentował realia II wojny światowej, to będziemy skazani na mniejsze lub większe kłamstwa o bohaterach z niemieckiej armii.
Inne tematy w dziale Kultura