Jednym z najpopularniejszych seriali przełomu w połowie lat 90. był amerykański produkcyjniak pt. "Dr Quinn", opowiadający o losach tytułowej Pani Doktor medycyny i jej przyrodniej rodziny (dzieci zostały adoptowane po śmierci jednej z przyjaciółek) oraz Sally'ego - przez kilkadziesiąt odcinków mozolnie dostawiającego się do niej przyjaciela Indian, żyjących na dalekim amerykańskim Zachodzie w erze zasiedlania kontynentu i walk z Indianami. Podobno jedna ze stacji przymierzała się do powtórki ich przygód.
Owa dama charakteryzuje się wielką wrażliwością na ludzką niedolę i krzywdę. Poza tym jest osobą bardzo ułożoną, wykształconą i zarazem bardzo naiwną, a przez to często narażającą swoich bliskich na różne nieprzyjemności, czy wręcz niebezpieczeństwa.
Jeden z odcinków poruszał popularny, również u nas, problem rozwoju demokracji. Mieszkańcy stwierdzili, że trzeba przeprowadzić wybory burmistrza miasteczka, w którym Pani Doktor miała swój szpital i aptekę. Do rywalizacji stanęli: miejscowy fryzjer, kompletny analfabeta i przy tym dość niemrawy facet oraz - namówiona przez znajomych - dr Quinn.
Fryzjer odwoływał się raczej do męskiego elektoratu, wśród którego nierzadko znajdowali się podejrzanej proweniencji handlarze i łotrzykowie - z argumentacją, że "kobieta nie może nami rządzić", a jedynie mężczyźni posiadający ziemię winni mieć prawo go głosowania i decydowania za swoją rodzinę. Pani Doktor z racji swej płci, odwoływała się do elektoratu kobiecego, również do mniejszości narodowych, którą w realiach tego miasteczka stanowiło kilku Murzynów, jej bliskich przyjaciół. Jej postulatem były: prawa wyborcze dla kobiet, likwidacja prostytucji w miejscowym barze i handlu alkoholem, uzyskując m.in. sympatię jednej pani, która chciała się rozstać z "zawodem" i założyć porządną rodzinę, a z czym nie zgadzał się jej "właściciel i pracodawca".
W trakcie kampanii - jak to w demokracji - próbowano przekonać do siebie dwa elektoraty i tzw. "obojętny środek". Dochodziło do debat między kandydatami. Padła wtedy ze strony fryzjera propozycja ugody, jeśli mnie pamięć nie myli, w formule: "ja się zgodzę na prawa wyborcze kobiet, lecz ty zaakceptuj handel alkoholem i rozrywki w barze". I stała się rzecz niesłychana. Ta wrażliwa kobieta, to uosobienie cnót wszelakich, zgodziła się na takie rozwiązanie wprawiając w szok swych najbliższych. Jak przystało na "poprawny film", nawet kurtyzana wyraziła zrozumienie i zapewniła ją że nie ma pretensji do Pani Doktor.
Koniec końców, dr Quinn odwołała wcześniejszą zgodę, mimo tego doprowadziła do głosowania kobiet (otrzymały w darze od pastora kawałek niezabudowanej ziemi), lecz wrażenie zostaje.
Oto demokracja zatriumfowała - kobieta (!) zgodziła się na prostytucję za prawa wyborcze kobiet! Mamy tutaj do czynienia z klasycznym, można by rzec, wzorcem demoliberalnego myślenia. Demokraci bowiem, bez względu na płeć, wiek, okres i miejsce działania, są tacy sami. W imię demokracji są w stanie uhonorować najpodlejsze świństwo. A to np. dać prawa nawet recydywistom, którzy rzecz jasna zawsze będą głosować na kandydata postulującego zniesienie kary śmierci i szybkie i częste amnestie, narażając w ten sposób uczciwych obywateli. A to w imię wolności demokracji ustanawiać równe prawa dla prostytutek, złodziei, narkomanów, zboczeńców itp.
Demokraci w każdym miejscu i czasie będą próbowali podważać powszechnie przyjęty porządek w imię zwalczania stereotypów i rugowania ciemnoty i zacofania; tłumaczeniem, że nie może większość bezkarnie rządzić i ustanawiać prawa. Wyszukuje się więc grupy seksualnych dewiacji, ustanawiając z nich tzw. mniejszości seksualne; mniejszości narodowe - i tworzy się wokół nich mit wielkości. Mniejszościom narodowym polskie ustawodawstwo już gwarantuje kilka miejsc w parlamencie, podważając zasadę równości wobec prawa. Niechybnie czekać nam na takie same gesty wobec homoseksualistów, zoofilów, pedofilów i wszelkiej maści "świata inaczej".
Jednocześnie demokracja ma to do siebie, że jeśli jest to wygodne, powołuje się na zbiorową mądrość narodu i jej opinię traktuje jako niepodważalną opinię większości - np. jeśli w sprawie aborcji większość opowie się za - to znaczy, że tak musi być. Po prostu cynizm.
Demokraci swoją argumentacją i stylem prowadzenia kampanii uderzają w najstabilniejsze - jak dotąd - filary naszej cywilizacji: w Kościół katolicki - tłumacząc prawo do prywatności swych przekonań religijnych i domagając się równości wyznań (w obrębie których nierzadko znajdują się zwykłe grupy sekciarskie); w rodzinę - ogłaszając potrzebę wprowadzania zasad równości we wzajemnym współżyciu i relacjach pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny, opartej zatem nie na zasadzie autorytetu ojca i matki i posłuszności dzieci, lecz deprawując młodzież ideami "konstytucji domowej", "praw dziecka" i podobnych, ostatnio stawiając na równi z małżeństwem nienormalne związki homoseksualne i godząc się na adopcję przez nich dzieci; kulturę - rugując tradycyjne wartości, a wprowadzając "polityczną poprawność"; historię - kompletnie zakłamując jej prawdziwe oblicze, a serwując płytkie jej poznanie, jednostronność.
Demokracja czasów dr Quinn chyba nie różniła się bardzo od nam współczesnej. Przykład wyżej opisany, jak również treść poszczególnych odcinków o tym poświadczają.
Zresztą cały serial kręcony był w duchu "political correct": zdarzyło się raz, że Pani Doktor weszła w konflikt w pastorem, dlatego, że w jej - udostępnionej publicznie - bibliotece znajdowały się książki, ogólnie stwierdzając, kontrowersyjne; to znowu burmistrz okazuje się nie tylko analfabetą i ograniczonym intelektualnie przedstawicielem władzy lokalnej, lecz również strasznym opijusem (raz dla skorzystania z darmowej dla kobiet wódki w barze, przebrał się za niewiastę) itd. A wszystko tak przedstawione, by pastor okazał się zacofańcem, a burmistrzowe pijaństwa były uznane za zwykłe ludzkie słabości.
Serial ten, i wiele innych mu podobnych, mają w sobie jedną tylko pozytywną rzecz - obrazują jasno, jakim trybem biegnie myślenie demoliberalne. Są, może niezaplanowanym, ostrzeżeniem.
Inne tematy w dziale Polityka