Mój problem ze Świnoujściem polega na tym, że bezgranicznie je kocham. Nie jestem w stanie porównać tego z miłością do ukochanej kobiety, czy miłością do dzieci, bo to miłość inna, ale jak każda miłość – zniewalająca, wywołująca palpitacje serca i trzepot motylich skrzydeł w brzuchu.
Nie jestem w stanie opowiadać i myśleć o Świnoujściu bez charakterystycznego dla rozmowy o ukochanej uśmiechu. Nie umiem rozmawiać o Świnoujściu bez rozmarzonych oczu i głębokich westchnień.
Przyjeżdżam tu od 7. roku życia, czyli już dobrych trzydzieści kilka lat. Były (i są!) to zarówno kilkunastodniowe wakacje, jak i krótkie wizyty weekendowe lub kilkudniowe pobyty w mieście. Były marzenia o zamieszkaniu tu po studiach i rozpoczęciu pracy związanej z morzem, jest coroczne wydeptywanie świnoujskich ścieżek.
Znam miasto lepiej niż Poznań, gdzie mieszkam, a gdy ktoś mówi o poszczególnych punktach Świnoujścia, „widzę je” tak blisko, jakbym właśnie tam stał. Czytam, oglądam i słucham wszystko, co Świnoujścia dotyczy – nieważne czy chodzi o sprawę rozbudowy miasta, czy dotyczy to problemów związanych z przeprawą promową pomiędzy dwoma częściami miasta, czy kwestii rozbudowy portu LPG. Żyję sprawami tego miasta, nawet, gdy jestem daleko. Gdy uda mi się wejść do świnoujskiej księgarni, położonej w centrum miasta, regularnie kupuję książki autorstwa Józefa Plucińskiego w ramach serii „Gawędy o moim mieście”.
Kolekcja zdjęć robionych w najróżniejszych miejscach miasta może dochodzić już do tysiąca, liczba kilometrów przechodzonych lub przejeżdżonych po Świnoujściu i okolicach spokojnie już tysiaka przekroczyła. Jak każdy mam swoje ulubione miejsca, do których wracam za każdym razem, są zapewne i takie, których (jeszcze) nie znam, ale miasto kocham w całości. I Dzielnicę Nadmorską, i świnoujską plażę z Stawą Młyny (dobrze to odmieniam?), kocham piękniejące powoli centrum miasta i okolice portu, gdzie mogę siedzieć godzinami, uwielbiam wspinaczkę na latarnię i oglądanie ruchu statków. Kocham Karsibór i Przytór, Warszów i Ognicę, kocham przeprawy promowe, kiedy stojąc na nabrzeżu poddaję się wiatrowi, który niesie i zapach, i odgłosy Świnoujścia – radosne, gdy zmierzam do miasta, ale chwytające boleśnie za serce, gdy następuje moment pożegnania.
Świnoujście zmienia się konsekwentnie od lat 70. minionego wieku, kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy. Wówczas w znaczącej części miasta stacjonowali Sowieci. Dzisiaj w miejscach zajmowanych przez Armię Radziecką dzieją się rzeczy cudowne – w fortach, jednej z większych atrakcji turystycznych w Polsce, tętni życie, schody świnoujskiej latarni, największej nad Bałtykiem, udostępnionej do zwiedzania już w wolnej Polsce, pokonują tysiące ludzi; tam gdzie kiedyś stacjonowały radzieckie łajby dzisiaj jest przepiękny port jachtowy. Mógłbym tak długo…
Ma też Świnoujście coś, czego nie ma żadne inne polskie miasto – potężny magnes. Nie wiem, gdzie dokładnie jest on zlokalizowany, ale działa pierwszorzędnie. Ja czuję jego moc już w Poznaniu i czym bliżej do Świnoujścia, tym bardziej wzrasta siła jego oddziaływania. Magnez działa za każdym razem, gdy bywam w Międzyzdrojach na konferencjach – nie ma znaczenia jaka pogoda – i nic mnie wówczas nie jest w stanie powstrzymać przed krótką nawet wizytą w ukochanym Świnoujściu. Ale ów magnez zadziałał kiedyś w Szczecinie, też na konferencji lata temu – gdy zaczęła się sesja reklamowa namówiłem czworo znajomych i po godzinie z minutami siedzieliśmy w nieistniejącej już dziś niestety, uroczej restauracji „Przystanek Przy Wydmach” (Amelia, pozdrawiam!) i jedliśmy wielce smakowicie przyrządzone ryby.
Próby bronienia się przed siłą świnoujskiego magnesu nie mają żadnego sensu – parę lat temu na miejsce kilkudniowego wypoczynku wybrałem Międzywodzie położone od Świnoujścia jakieś 40 kilometrów, tłumacząc sobie: czas najwyższy spróbować odpoczywać w innym niż Świnoujście miejscu nad polskim morzem. Wystarczyła jednak krótka wizyta na tamtejszej plaży wieczorową porą, wystarczyło jedno spojrzenie na zachód i dostrzeżenie nikłej smugi pojawiającego się i znikającego światła, by następnego dnia siedzieć w samochodzie mknącym w stronę latarni i Świnoujścia.
No tak już mam, Świnoujście kocham nawet wtedy, gdy dostrzegam negatywne aspekty jego rozwoju (np. nie rozumiem parcia na strefę lasów nadmorskich i zabudowywanie ich coraz to nowszymi apartamentowcami i obiektami luksusowej turystyki – uważam, że to dewastuje jedną z ładniejszych dzielnic miasta). Parafrazując modne ostatnio powiedzenie Świnoujście to dla mnie nie miejsce na mapie, a stan ducha i impuls do przyspieszonego bicia serca. Nawet wtedy, gdy wizyta w Świnoujściu nie trwa dłużej niż cztery godziny.
Inne tematy w dziale Rozmaitości