Pisanie dziś o „Tequili” Krzysztofa Vargi to jak pisanie o „Panu Tadeuszu” albo „Quo Vadis” – wszyscy to znają, wszyscy wiedzą o co chodzi, wszyscy wiedzą kto to napisał i już dawno zdążyli się znudzić licznymi opowieściami jaka to fajna książka.
Mi wcześniej na „Tequilę” nie udało się trafić. „Coś z Vargi” chciałem przeczytać już wcześniej – już nawet kupiłem jego „Trociny” – uznałem jednak, że „pierwsza Varga” to powinna być „Tequila” właśnie.
Opowieść frontmana kapeli rockowej niosącego trumnę ze swym zmarłych kolegą z zespołu, perkusistą, została skonstruowana w zaskakujący sposób – jako monolog. Wydawałoby się, że cała książka jako monolog, może znużyć. Ta nie. To świadczy i wielkiej zręczności Krzysztofa Vargi w konstruowaniu takiej opowieści, ale też tematyka tej opowieści wciąga.
Opowieść „Tequila” to gorzki monolog o muzyce i muzykach, o show-businessie. Zjadliwa to opowieść i w ustach lidera grupy – dość bezwzględna, miejscami pogardliwa. To dość ciekawa perspektywa całego okołorockowego świata widziana oczyma muzyków. Coś z czym wcześnie j się nie spotkałem i co jest warte zastanowienia. Ciągłej ocenie podlegają muzycy – jak im poszedł koncert, ile razy się pomylił, dlaczego grał tak krótko, ooo, zafałszował. Tymczasem w „Tequili” otrzymujmey obraz widziany przez muzyków. A ten może wyglądać różnie, gdy przeczytamy jak bohater „mówi”: „Nic nie kumam, tak jak nie kumam tych gości, którzy się kręcą przy każdej okazji wokół bendu i tylko kombinują, żeby się pokazać, podlizać, wkręcić, zbratać. Uwielbiają się bratać, od razu proponują łojenie wódy. Rwanie lasek, braterkę, i zaraz potem się okazuje, że mają jakieś swoje pieprzone interesy do załatwienia. Każdy z tych gnojków tak naprawdę myśli o tym, żeby nas przerobić, żeby się naszym kosztem jakoś wybić, pokazać. Lizydupy, ale nie ideowi. No, nie mam nic przeciwko lizydupom, którzy naprawdę chcą się bratać,. bo mają jakiś szacunek dla naszej sztuki, dla nas jako ludzi, podziwiają nas za to, co robimy. To normalna rzecz, szacunek dla czyjejś sztuki. Ale więcej jest takich, którzy chcą coś załatwić. Przynajmniej się pokazać w towarzystwie artysty, walnąć sobie wspólną fotkę, walnąć sobie jeszcze z artystą lufę, i potem na tę fotę rwać panny, o, patrz, to mój dobry kumpel, a panna: o Jezu, naprawdę?”.Albo gdy ocenia dziennikarzy muzycznych: „… przychodzą jakieś kompletnie zielone panny, które już totalnie nic nie wiedzą o muzyce, zero kumania, i nawet nie chce mi się ich ruchać, takie głupie są tylko im mówię, żeby sobie innych frajerów poszukały. Być dziennikarzem muzycznym to jednak totalny upadek”.
Bohater „Tequili” jest bezwzględny dla fanów totalnych: „Przy wszystkich bendach kręcą się grupis, normalna sprawa. Za wojskiem zawsze szły burdele. Przy nas też się kręcą, chociaż bojsbendem nie jesteśmy. Są takie dwie, Telma i Luis, które nawet jeżdżą w niektóre trasy. Bardzo przywiązane są, jak rodzina po prostu. Ale z rodziną to jest tak, że człowiek żyje w niej z przyzwyczajenia, a nie z miłości”.
Książka została wydana w 2002 r., ale ocena rzeczywistości jest ponadczasowa – pasowała wtedy, pasuje teraz i zapewne pasować będzie za dziesięć, piętnaście lat: „To niesamowite. Nie ma żadnych indywidualności, samo badziewie. Każdy udaje kogoś innego idziesz do jakiegoś lokalu albo nawet na normalny koncert znanego bendu, a tam jako saport gość, który wygląda jak Kurt Kobejn i gra numery nie-do-zapamiętania. Tylko tyle, że na chwilę zapamiętujesz faceta, bo upodobnił się idealnie do Kobejna. Może miał naturalne predyspozycje, jak zauważył, że jest podobny, to sobie jeszcze odpowiedni imydź zrobił, i proszę – Kobejn jak żywy. No i co go z nim łączy? Nic prócz wyglądu, muza Kobejna miała przynajmniej pałer. A ten gostek? Zero jaj”.
Opowieść to tak sugestywna, że w trakcie jej lektury zacząłem się zastanawiać jak ja poznawałem swój ulubioną kapelę Strachy Na lachy i czy aby nie powstało u nikogo z nich kiedykolwiek wrażenie, że chcę przy nich pokazać lub cokolwiek sobie „załatwić”…
„Tequila” miała być – jak słyszałem – osnuta na kanwie spotkań Vargi z Grabażem i Pidżamą Porno. Nie dziwią więc grabażowe wtręty: „Czasami mnie Martinez wyciąga. Martinez jest seksualny anarchista, co wieczór permanentna rewolucja” albo „Nie po to słuchałem Pistolsów i Szejm sikstinajn, żeby się w ogóle interesować jakimiś artrokami. Pankrok nie żyje, rok jest martwy, stary, mówi Dżony…”. Nie powinno też dziwić umiejscowienie na okładce wydania z 2002 r. postaci Grabaża i Kozaka z Pidżamy. Jednak „Tequila” nie jest opowieścią o Grabażu, ani monologiem lidera Pidżamy. Jak zdążyłem go poznać, ma znacznie lepszy kontakt z ludźmi i generalnie życzliwy pogląd.
Wątek pidżamowy ułatwił mi sięgnięcie po „Tequilę”, ale książka jest wartością samą w sobie – rewelacyjna narracja Vargi tylko zachęca do sięgnięcia po nowe tytuły. Może więc czas na „Trociny”?
Inne tematy w dziale Kultura