Jeszcze do niedawna byłem orędownikiem idei jedności Polaków. Wierzyłem w trwałą tendencję – jakkolwiek brzmi to pompatycznie – odbudowy narodowej jedności. Jeśli się zdarzały nazbyt gorące wystąpienia polityków i publicystów, tłumaczyłem je i starałem się znajdować w nich jakieś dobre aspekty. Dawałem temu liczne dowody w swoich tekstach.
Z czasem zostałem zepchnięty na pozycje rozpaczliwego obrońcy coraz bardziej zanikających odruchów polskiej wspólnoty, którą w sferze polityki reprezentowały niegdyś Akcja Wyborcza Solidarność i idea PO-PiSu.
Dzisiaj narodził się we mnie sceptyk i niedowiarek, który każdą opowieść o jedności zbywa niecierpliwym machnięciem ręki. Tak, przestałem wierzyć w to, że Polacy mogą stanowić jedno. Wszelkie próby nawoływania o jedność przez polityków uważam za cyniczne wykorzystanie naiwności Polaków, nastawione na krótkotrwały efekt, np. związany z 11 Listopada. Oczywiście, pielęgnuję w swoim sercu i pamięci piękno tysięcznych tłumów podczas papieskich pielgrzymek do Polski i dziesięciomilionowej „Solidarności”, ale uznaję te przejawy jedności jako element przeszłości.
Dzisiaj kłócą się praktycznie wszyscy – nie tylko politycy i publicyści. Konflikty trawią praktycznie wszystkie środowiska w Polsce. Konfliktami rozerwane są rodziny.
Przechodzę wielką rezygnację, zwątpienie i zniechęcenie. Skrajnym przejawem tego stanu jest przeświadczenie, że nieaktualnym jest – moim zdaniem – powiedzenie, że Polacy potrafią się jednoczyć w obliczu zewnętrznego wroga. Potrafili. Teraz, gdyby doszło do napaści na Polskę, przez pierwszy rok Polacy kłóciliby się kto temu zawinił, a potem wzajemnie by na siebie donosili.
Poziom wojny polsko-polskiej jest głęboki, że nie widzę dróg wyjścia z tego zaklętego kręgu wzajemnych oskarżeń i ataków.
Zgoda nie jest dziś w cenie, nie jest chodliwym towarem.