Jutro w Sejmie najgłupsza debata roku: absolutorium dla rządu. Nikt nie rozumie znaczenia tego słowa, nikt nie przejmuje się, że chodzi o sztukę dla sztuki, bo konsekwencji brak. Grunt, że można sobie pogadać. Bywało, że debata nad absolutorium zajmowała cały dzień, od rana do nocy. Tym razem perfidne Prezydium Sejmu raczyło przewidzieć zaledwie sześć i pół godziny, i to w kiepskim czasie, bo od 15.00 do 21.30, gdy dziennikarze myślą już raczej o fajrancie lub wręcz ów fajrant mają.
Zgodnie z prawem absolutorium to ocena zgodności wykonania budżetu z prawem. Jutrzejsza dyskusja powinna więc skoncentrować się na sprawozdaniu Najwyższej Izby Kontroli za 2009 i ewentualnych innych uchybieniach prawnej natury. Nie ma tu miejsca ani na ideologiczną ocenę konstrukcji budżetu, ani na polityczne oceny dysponowania rezerwami, ani nawet na zarzuty dotyczące łamania innych ustaw: wprawdzie jest ustawa nakazująca, by nakłady na obronność wynosiły 1.95% PKB, ale budżet sprzeczny z tą ustawą klepnął Sejm.
Jak w praktyce wyglądają debaty nad absolutorium - wszyscy wiedzą. Dużo krzyku, że pielęgniarki, że szpitale (co jest w ogóle poza budżetem), że nauczyciele i policjanci, że z liberałami precz i Polska solidarna. Potem jest głosowanie. Opozycja tradycyjnie jest przeciw, koalicja tradycyjnie olewa nawet wytknięte przez NIK przejawy łamania dyscypliny budżetowej. Dziennikarzom w kuluarach można wcisnąć każdy kit, bo dziennikarze, prócz nielicznych, też nie wiedzą, co to takiego to absolutorium i w której ręce trzymać widelec przy jedzeniu.
Ich to nic nie kosztuje. My za to płacimy. Pan płaci, pani płaci, ja płacę.
Inne tematy w dziale Polityka