Jeśli siedziba dra No kojarzy Wam się z nieokiełznaną zielenią pośród której pobudowano kosmicznych kształtów obiekt typu stal-beton-szkło, to śpieszę donieść, że budowle takie znajdują się bliżej niż w atolu Mururoa, czy Czelabińsku 25-tym.
Moim biletem na wycieczkę w stylu Bonda okazał się druczek służbowej delegacji. Tak, przygoda czai się tuż za progiem, a wściekła egzotyka żebrze o odkrycie. Weźmy warszawskie biuro, dla marnujących w nim życie najbanalniejsze miejsce pod słońcem. Tuż obok drapacza chmur leży koślawy bruk pamiętajacy potop szwedzki. Na działkach wartych miliony w oczekiwaniu na rozstrzygnięcia własnościowe wegetuje zabudowa z czasów Bieruta. Parterowe, kryte papą warsztaty, salony masażu i chińskie bary łączą wysokościowce z apartamentowcami. Ogrodzone wysepki względnej zamożności wyrastają z tkanki kiły, mogiły i koślawych chodników.
Bezszelestnie zjeżdżam trzydzieści pięter w dół i idę na parking omijając zalegających kloszardów. Jako wrocławianin doceniam i smakuję koloryt stolicy. Bangkok, kurka, a może Szanghaj? Z czasów Wejścia Smoka, of course. Odpalam swojego fokusa (przypominam - nowy Bond też jeździ fordem). W nawigację wklepuję współrzędne geograficzne pewnego punktu w centrum - serio serio - wielkiej zielonej plamy gdzieś w południowej Polsce.
Grzeję S7 (tym nowym odcinkiem) i udaję że mijam Genewę, a nie Radom. Przed Kielcami... sorry - Biarritz, odbijam na Bodzentyn. No nie, koniec udawania, Bodzentyn to Bodzentyn, zadbane miasteczko w niepodrabialnym stylu polskiego kakofonizmu. Paleta kolorów od pomidora po cytrynę może kojarzyć się z Meksykiem, ale równiutkie chodniki z funduszu spójności plus wystawne ogrodzenia nie pozostawiają złudzeń - Europa.
Tu dygresja. Istnieją esteci określający taką zabudowę jak bodzentyńska (krośnieńska, drohobycka itp), mianem wrzasku przestrzeni. No, może. Kłopot w tym, że sami proponują jakieś minimalistyczne baraki z rzeżuchą na dachu. Kiedy patrzę na nagradzane projekty renomowanych pracowni, cieszę się, że niewielu inwestorów na nie stać.
Już wolę radosny wrzask dzikiego indywidualizmu spod znaku "mam katalog castoramy i nie zawaham się go użyć" od grobowej ciszy ekologicznych niby-stodół.
Niewielki Bodzentyn zaraz się kończy i wjeżdżam do miejscowości - nomen omen - Piaski. Centralną biudowlą Piasków jest przystanek PKS z zardzewiałej blachy falistej, na której starannie wykaligrafowano litery CHWDP.
Potem zagłębiam się w zieleń. Zieleń świętokrzystyka jest klasą sama dla siebie. Niebotyczne jodły oraz srebrne kolumny buków, które pokrywają z geometryczną regularnością doskonale sferyczne wzgórza... wysiadłem się odlać, a trafiłem do drugiej części hobbita.
Niedostępność okolicy docenili partyzanci, a jej urodę - ustawodawca, który u wjazdu ustawił tabliczkę "Park Narodowy". W parku narodowym można robić różne rzeczy, ale chyba nie obiekty typu stal-beton-szkło, right? Tymczasem nawigacja prowadziła mnie coraz głębiej w zieleń, aż do znaku "zakaz ruchu". Jakaś droga dalej jednak była. Na jej końcu dr No zapewne czekał na swojego Bonda. W kieszonce softshella namacałem licencję na zabijanie, szeleściła całkiem jak delegacja służbowa. A może na odwrót. Ruszyłem na spotkanie losu.
Kręta droga była nadspodziewanie dobrze utrzymana. Wkrótce znalazłem się w malowniczej kotlinie. Wzgórza chroniły ją przed wzrokiem ciekawskich i skutkami ataku nuklearnego. Yeah, jak w filmie. Najpierw wyłoniła się opalizująca szklana kopuła, potem szereg budynków połączonych napowietrznymi ciągami komunikacyjnymi... a w każdym razie jakąś zadaszoną rurą.
Kosmos. Założę się, że chcielibyście wiedzieć, co zrobiłem z drem No, jak wysadziłem ten wielki teleskop i takie tam... No niestety, zaraz za szlabanem cieć kazał podpisać mi taki papier o poufności i nie mogę, bo stracę robotę.
Ale obiekt sam w sobie istnieje i nawet nie jest taki tajny, link poniżej.
http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/2314,psary-katy-kosmiczna-dolina-w-centrum-gor-swietokrzyskich.html