W poniedziałek, dwa dni po głosowaniu w Irlandii, byłem w przedstawicielstwie Parlamentu Europejskiego na debacie, współorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych. Brali w niej udział Lena Kolarska-Bobińska (PO), Andrzej Grzyb (PSL) i Konrad Szymański (PiS). Prowadzący, szef ISP Jacek Kucharczyk na początku odniósł się ironicznie do
komentarza Marka Magierowskiego w „Rzepie”, mówiąc, iż niektórzy sądzą, że biednych Irlandczyków zmuszono do głosowania na „tak”.
Łatwo było przewidzieć, w jakim tonie wypowie się prof. Kolarska-Bobińska. Znaczną część elit obowiązuje przecież urzędowy entuzjazm wobec traktatu. W Salonie24 także mamy przedstawiciela takiej linii w postaci prof. Sadurskiego, który podpisanie traktatu uważa za oczywiście oczywistą konieczność i bardzo popiera. Pani profesor faktycznie powiedziała, że bardzo się dobrze stało, ale teraz zostawmy to już za sobą, trzeba iść do przodu, myśleć o przyszłości i tak dalej, i tak dalej.
Jak łatwo było również przewidzieć, najbardziej interesująca była wypowiedź Konrada Szymańskiego, nie tylko dlatego, że odbiegała tonem od wzbudzającego już mdłości powszechnego zachwytu, ale też dlatego, że podnosiła kilka bardzo istotnych wątpliwości, przede wszystkim dotyczących możliwości obrony naszych interesów w nowym mechanizmie instytucjonalnym. Konrad Szymański przypomniał także, że wzmocniona rola parlamentów narodowych, którą zwolennicy traktatu tak się entuzjazmują, sprowadza się do konieczności ponownego rozpatrzenia spornej sprawy przez Radę. Czyli tak naprawdę niewiele jest warta.
Ja także zabrałem głos i powiedziałem o kilku istotnych wątpliwościach, które i tu chciałbym pokazać.
Kwestia demokracji i jej deficytu. Prof. Sadurski w swoim niedawnym
wpisie o traktacie i ponownym referendum kompletnie ją pomija i nic dziwnego, bo dla zwolenników przepchnięcia tego dokumentu za wszelką cenę jest to zagadnienie mocno niewygodne. W swoim wstępie dr Kucharczyk przytoczył wałkowany przez zwolenników traktatu do dawna argument, że kilka milionów ludzi nie może decydować o setkach milionów. Ten argument jest jednak dramatycznie słaby. System jest dzisiaj, jaki jest. To znaczy daje prawo przeprowadzenia referendum każdemu państwu, które tego sobie życzy i od wyników tego referendum uzależnia los traktatu we wszystkich innych krajach. Nie ma mowy o jakiejś cezurze liczby ludności. Zatem pretensje zwolenników traktatu powinny się raczej skupić na obowiązującym prawie. Zamiast narzekać, że naród, który ma do tego pełne prawo, zagłosował przeciwko, niech postarają się to prawo zmienić tak, aby zawierało np. zastrzeżenie, że referendum można przeprowadzić jedynie w tych krajach Unii, które mają powyżej 50 mln ludności. Albo niech wprost zostaną wymienione państwa członkowskie, którym referendum przysługuje i mają prawo do dowolnego w nim wyniku. Inne muszą się podporządkować. Wśród państw, mających prawo do swobodnej decyzji, na pewno znalazłyby się Francja i Holandia, bo przecież w tych krajach decyzja w sprawie praktycznie tego samego traktatu była na „nie”, a jednak nikt nie groził im wyrzuceniem z UE.
Rozumowanie, oparte na wspomnianym argumencie, przypomina sławną reklamę forda T: możecie robić sobie referendum, gdy tylko chcecie, pod warunkiem, że wynik będzie się nam podobał. W praktyce możemy uznać, że właśnie taka zasada wydaje się w Unii obowiązywać, ale gdy mówi się to głośno, zwolennicy traktatu się oburzają. Jednocześnie uznają, że jedyną rozsądną – a zatem dopuszczalną – decyzją w referendum jest ta na „tak”. Po co w takim razie odwołanie do demokracji bezpośredniej?
To są pytania, na które warto już teraz poszukać odpowiedzi, bo mówimy o problemie podejmowania decyzji w Unii, który może dotyczyć kiedyś i nas. W trakcie dyskusji odzywały się bowiem głosy osób najwyraźniej niezadowolonych z tego, że referendum w ogóle trzeba było powtarzać, twierdzące, że być może należy w ogóle zrezygnować z referendów narodowych i wprowadzić referendum europejskie. Ten pomysł, pozornie logiczny i słuszny, zakłada jednak, że wszystkie narody Unii mają takie same interesy i może decydować prosta większość ogółu obywateli UE. Co, rzecz jasna, nie jest prawdą.
Kwestia nacisków. Marek Magierowski miał oczywiście w swoim felietonie rację: na Irlandczyków naciskano i to bezpardonowo. Na samym początku, po poprzednim referendum, ze strony niektórych przedstawicieli europejskiej elity odezwały się głosy, że Irlandia chyba nie chce być w Unii i należy ją z niej usunąć lub przynajmniej wytrącić na margines. A przecież Irlandczycy, zapytani, odpowiedzieli wyraźnie, że nie chcą być w Unii takiej, jaką stworzy im traktat lizboński, a nie w Unii w ogóle.
Groźba zmarginalizowania Irlandii ze wszystkimi tego konsekwencjami wisiała nad Dublinem przez cały czas i trudno założyć, żeby nie miała wpływu na wynik drugiego referendum. Podobnie jak miały wpływ zmasowane akcje propagandowe, prowadzone także za publiczne pieniądze. Gdy akcję przeciwko traktatowi prowadził Declan Ganley, pełno było pytań, skąd bierze na to pieniądze. Pojawiały się także w polskiej prasie. Teraz jakoś nie słyszałem, by ktoś drążył, dlaczego publiczna kasa była w Irlandii wydawana na promowanie odpowiedzi „tak”.
Rozwiązania instytucjonalne.Zwolennicy traktatu jak mantrę powtarzają stwierdzenie, że wprowadza on rozwiązania instytucjonalne, zwłaszcza w postaci ministra spraw zagranicznych i stałego prezydenta Rady UE, które zmienią zasadniczo sposób funkcjonowania Unii. Ta magiczna wiara w moc sprawczą samych instytucji jest dla mnie niezrozumiała. Kluczowym problemem we wspólnej polityce zagranicznej UE nie są bowiem instytucje czy ich brak, ale rozbieżne interesy, a więc brak woli politycznej, by w pewnych kluczowych kwestiach działać wspólnie. Istnienie urzędu niczego tu nie zmieni. A jeśli już, to może oznaczać trudności z przeforsowaniem naszego interesu. Proszę sobie na przykład wyobrazić, że ministrem spraw zagranicznych UE zostaje Niemiec o poglądach Steinmeiera. Bez wspólnej woli politycznej oczywiście działać z pełną swobodą nie będzie mógł, ale z pewnością będzie popychał sprawy w stronę dla nas wybitnie niekorzystną.
Wreszcie kwestia polskiego podpisu, który Lech Kaczyński złożył kilkadziesiąt minut temu na traktacie. Nie zmieniłem w tej kwestii zdania od czasu, gdy o tym pisałem wiele miesięcy temu, w trakcie gorączkowych negocjacji: prezydent sobie wtedy nie poradził, można było znacznie skuteczniej prowadzić sprawę pierwiastka – a była to sprawa z naszego punktu widzenia kluczowa. Lech Kaczyński wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił: twierdząc, że osiągnął w Brukseli wielki sukces, wytrącił sobie z ręki argument za niepodpisywaniem traktatu, a swoim przeciwnikom dał narzędzie nacisku. Choć oczywiście argument, że trzeba poczekać na Irlandczyków, miał sens i był logiczny.
We wspominanym przez mnie
poście prof. Sadurski napisał, że wzniesie dziś toast kieliszkiem Penfold Shiraz. Ten niewinny chwyt retoryczny (choć nie wykluczam, że il Professore faktycznie będzie jakiś toast wznosił) pokazuje wbrew pozorom coś ważnego: jak emocjonalny, osobisty nawet stosunek mają do traktatu jego zwolennicy. Dla mnie traktat do po prostu dokument, zawierający akurat w tym przypadku uregulowania niekorzystne z punktu widzenia polskiego interesu, a nie żywa osoba, za którą można wnosić toasty.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka