Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
160
BLOG

Kabaret "Komitet noblowski" ma zaszczyt przedstawić...

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 16

Kabaret „Komitet Pokojowej Nagrody Nobla” ma zaszczyt przedstawić farsę „O boski Baracku, wielbimy cię!”. Finał – w ratuszu miasta Oslo, 11 grudnia o godz. 13.
Jak było, każdy mógł zobaczyć. Wielbiony przez europejskie liberalne elity (znacznie bardziej niż przez własnych obywateli) postępowy prezydent USA łaskawie do Oslo przybył, łaskawie nagrodę odebrał i łaskawie przez kilkadziesiąt zaledwie godzin – a nie przez trzy dni, jak każe tradycja – zaszczycił swoją obecnością miasto Oslo i gości gali. Pretensje, że był za krótko lub że nie zjadł obiadu z parą królewską są wyjątkowo nietrafione. Norwegowie mają i tak wielkie szczęście, że Obama w ogóle pofatygował się osobiście. Mógł przecież wysłać jakiegoś byłego senatora, jak miał początkowo zamiar zrobić przy okazji polskich obchodów rocznicy wybuchu wojny we wrześniu.
Obserwacja uroczystości prowadzi do dwóch niezmiernie interesujących wniosków. Pierwszy – czysto subiektywny – jest taki, że Obama kocha sam siebie i przynajmniej ta miłość jest odwzajemniona. Ten wątek pojawia się zresztą w komentarzach i analizach już od czasów prowadzonej przez niego kampanii prezydenckiej, ale przy okazji spiczu w ratuszu w Oslo rzuciło mi się to jakoś wyjątkowo w oczy. Jego przemówienie, w większości wypełnione banalnymi frazesami o pokoju, było co jakiś przerywane charakterystycznym spojrzeniem, z lekko uniesioną brodą, jakby pan prezydent lustrował widownię, czy wszyscy na niej wy-starczająco go podziwiają.
Owszem, Obama jest zdolnym mówcą. Polscy politycy musieliby długo ćwiczyć, żeby osiągnąć taką klasę. Jednak zbyt przejął się swoim nadmiernie szybko osiągniętym statusem politycznego celebryty i to może go zgubić. Celebryta wierzy bowiem, że wystarczy, aby się pokazał, zrobił jedną ze swoich min, a już wszyscy będą go kochać. To się nawet sprawdza w polskiej zrytualizowanej polityce, która w 90 procentach sprowadza się właśnie do marnego przedstawienia, jednak polityka amerykańska, mimo swojej teatralizacji, jest wciąż bardziej merytoryczna. Obama, ze swoimi dołującymi sondażami (w obecnym momencie kadencji pobił już rekord niepopularności, prześcigając w niej również George’a W. Busha), musi dziś przeżywać szok. Jak to? Przecież to wciąż ja, wasz ukochany Obama, a wy mnie już nie wielbi-cie? Przypomina to trochę sytuację, gdy w Polsce media od czasu do czasu zwijają parasol ochronny nad Platformą i jej liderem, jak to było choćby w początkowym okresie afery hazar-dowej. Irytacja, jaką wyraża wówczas oblicze premiera Tuska, każe podejrzewać, że targa nim podobne uczucie zawodu i frustracji.
No cóż, przynajmniej w Europie, a w każdym razie w jej zachodniej części może Obama nadal czuć się dostatecznie uwielbiany.
Tu jednak dochodzimy do drugiego punktu – nie wiadomo, jak długo jeszcze to uwiel-bienie potrwa. Przysłuchując się bowiem uważnie przemówieniu prezydenta USA można było z niego wyczytać, ni mniej ni więcej, że pokój, owszem, jest piękną sprawą, dyplomacja także, ale jeśli ktoś podskoczy Ameryce, to Ameryka odwinie mu się tak, że się nogami nakryje i ino będzie kwiczał. Było to oświadczenie oczywiście ubrane w różne chwyty retoryczne, ale do tego się z grubsza sprowadzało.
Nie jest to w najmniejszym stopniu zaskakujące dla realistów, którzy wiedzieli, że „me-sjasz” Obama nie będzie w stanie odejść od jednej z najważniejszych reguł amerykańskiej polityki zagranicznej: idee są wspaniałe, dopóki nie wchodzą w konflikt z interesem i bezpie-czeństwem narodowym USA. A jeśli ten jest poważnie zagrożony, to nie ma zmiłuj. Lotni-skowce i oddziały Piechoty Morskiej są gotowe do drogi. Symbolem niemożności odejścia od linii, wytyczonej nawet przez poprzednika – skrajnego przecież pod wieloma względami – jest los więzienia w Guantanamo i jego pensjonariuszy, w tym blankietowa amnestia, jakiej Oba-ma udzielił funkcjonariuszom CIA, którzy mogli łamać prawo. Była to decyzja, która wywołała święte oburzenie sprzyjających Obamie radykalnych lewicowców.
Różnica pomiędzy obecną a poprzednią administracją jest taka, że ta jest znacznie bar-dziej bezwzględnie pragmatyczna, ponieważ jej ideowa podbudowa jest znacznie wątlejsza. Opiera się bowiem na stosunkowo nowych liberalnych ideach, a nie starych, amerykańskich ideałach wolności. Wygląda więc na to, że wielu, którzy cieszyli się z przyznania Obamie po-kojowego Nobla, musi dzisiaj zadawać sobie pytanie, czy nie lepiej było jednak nagrodzić Ala Gore’a za heroiczną walkę z globalnym ociepleniem.

***

Tego samego dnia, gdy Obama odbierał swojego Nobla, w Warszawie swojego grand-pressa odbierał Tomasz Lis. Pomiędzy tymi dwoma wydarzenia i nagrodami pojawia się za-skakujące podobieństwo. Obie nagrody mają obecnie podobny prestiż ze względu na to, kogo nimi właśnie nagrodzono. I w obu przypadkach uzasadnienie jest równie komiczne. Nagra-dzanie Obamy za tworzenie „atmosfery” jest mniej więcej tak samo zasadne, jak nagradzanie Lisa za trzymanie wysokich standardów etycznych. Zwłaszcza po jego ostatnim programie, w którym rozegrał prywatną wojenkę z bulwarówkami, posiłkując się jako niezależnym ekspertem własnym adwokatem. To zresztą tylko ostatni punkt w jego bogatym katalogu etycznych czynów dziennikarskich. Gdyby się chcieć oburzać, można by zażądać zmiany nazwy „Grand Press” na „Granda Press”, ale oburzanie się nie ma sensu. Można się tylko pośmiać.

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj16 Obserwuj notkę

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Polityka