Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
10674
BLOG

Zbiorowa terapia dziennikarki G.

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 66

 „Niezależnie od gadania narzekaczy: Euro było szybką i zbiorową terapią narodu, świętującego dotąd na smutno. Warte każdych pieniędzy” – napisała wczoraj na Twitterze pani G., dziennikarka dużej stacji informacyjnej. W następstwie tej refleksji wywiązał się między nami niezbyt miły dialog. Później pani G. stwierdziła jeszcze w dyskusji z kimś innym, że została moją „muzą” i że jest to bezcenne. Faktycznie, muzą została w pewnym sensie, ponieważ postanowiłem wykorzystać ten casus jako ilustrację analizy charakterystycznych, częstych tropów myślowych. Dlatego też nie wymieniam nazwiska dziennikarki, ma ono drugorzędne znaczenie.

Postarajmy się przeprowadzić analizę zacytowanego zdania, pojawiającego się w rozmaitych wariantach wśród lemingów (czy może raczej fajnopolaków – to określenie, wykreowane przez RAZ-a, jest w tym wypadku nawet lepsze) i oddającego ich odczucia z ostatniego czasu. Mamy tu do czynienia z gotowym medialnym schematem, powtarzanym przez tych, którym został skutecznie zaszczepiony, bez krzty refleksji nad jego treścią i znaczeniem. To częsty zabieg, znany od kiedy istnieje propaganda, a więc od paru tysięcy lat. Oczywiście inaczej rzecz oceniamy, kiedy taką frazę powtarza pani Henia z osiedlowego warzywniaka, a inaczej, gdy robi to znana dziennikarka, od której oczekiwalibyśmy choć odrobiny krytycznej refleksji nad rzeczywistością.

Jest to zdanie z kategorii tych, które treści niosą niewiele, ale służą do natychmiastowego przekazania pewnego ładunku emocjonalnego i ustawienia ewentualnego przeciwnika. Inną frazą z tego gatunku jest choćby popularny w sieci „hasz” #hatersgonnahate. Służy on do natychmiastowego oznaczenia dowolnego głosu krytycznego, który w ten sposób zostaje zakwalifikowany do kategorii stwierdzeń niegodnych uwagi. Wiadomo – wygłosił go „hejter”, a więc osoba nastawiona emocjonalnie, z irracjonalnej potrzeby walcząca z czymś/kimś. Przypomina to stare praktyki „Gazety Wyborczej”, która niegdyś próbowała oznaczać swoich ideowych wrogów jako antysemitów. A z antysemitą – wiadomo – się nie dyskutuje. Do tej samej kategorii należy „argument z »Faktu«”: „Warzecha jest z »Faktu«, więc cokolwiek napisze, jest nic niewarte”. Przykładów jest mnóstwo.

Pochylmy się teraz nad treścią zdania, napisanego przez panią G.. Zaczynając od początku: „narzekacze” to mniej więcej to samo co „hejterzy”. Zgrabny zabieg rządowej propagandy, kwalifikujący wszystkich krytyków sportowej imprezy jako psujów, smutasów, ponuraków – czyli ludzi, z którymi rozmowa nie ma sensu. Niezależnie od tego, jak dobrze uzasadniają swoje racje. Pani G. – świadomie lub nie – sama także w ten sposób ich kwalifikuje. Co może budzić poważne wątpliwości, bowiem jej zadaniem jest prowadzenie rozmów z politykami i publicystami. A to oznacza, że powinna uważnie wsłuchiwać się i dawać miejsce argumentom każdej ze stron. Tu tymczasem jedną z nich kwalifikuje od razu jako „narzekaczy”. To budzi wątpliwości, gdy idzie o zachowanie przez nią bezstronności w jej pracy.

Idźmy dalej: „Euro było szybką i zbiorową terapią narodu”. Terapia to leczenie po czymś – jakiejś traumie, przypadłości, chorobie. Czy Polacy na coś chorowali? Ci, którzy potraktowali Euro bezkrytycznie, podobno nie. Chorować mogli – zdaniem prorządowych kręgów – ci, dla których Euro nie miało takiego znaczenia, więc na pewno dla nich żadną terapią nie było. Nie było też terapią zbiorową – z tego samego powodu. Słowem – jest to stwierdzenie logicznie niespójne już choćby z tych tylko przyczyn.

Zresztą w ogóle określanie wydarzenia sportowego mianem „terapii narodu” budzi ogromne wątpliwości. Co mianowicie ta „terapia” miałaby wyleczyć? Jaki przynieść trwały skutek? I czemu niby miałaby w ogóle być potrzebna?

Zdanie to zakłada, że Euro było wydarzeniem wiekopomnym, o gigantycznym znaczeniu. Bo tylko takie można by nazywać „zbiorową terapią narodu”. I znów – owszem, tak chcieliby je przedstawiać rządowi specjaliści od propagandy. To całkiem zrozumiałe z ich punktu widzenia. Ale jeżeli te sformułowania powtarza dziennikarka, która ma za zadanie także tych speców krytycznie przepytywać – robi się niewesoło.

Dalej: „świętującego dotąd na smutno”. Nie wiem, czy świadomie, ale dziennikarka G. zastosowała tutaj dość ograny chwyt erystyczny, tworząc ogólną kategorię bez pokrycia w rzeczywistości, ale odpowiadającą pewnemu schematowi myślowemu, zawartemu w haśle „świętować na smutno”, tudzież „martyrologia”. W Polsce mamy dwa święta państwowe, związane z naszą historią: 3 Maja i 11 Listopada. Oba są rocznicami wydarzeń bardzo radosnych – uchwalenia Konstytucji i odzyskania niepodległości. Od dawna są świętowane z festynami, inscenizacjami, przemarszami grup rekonstrukcyjnych. Nie dostrzegam w tym nic smutnego. Najsmutniejsi są funkcyjni politycy, odwalający swoje oficjalne przemówienia.

Mamy też święto Wojska Polskiego 15 sierpnia, także bardzo radosne, bo obchodzone na pamiątkę zwycięskiej bitwy warszawskiej, kiedy daliśmy bolszewii w tyłek, zatem również nie ma mowy o smutnym świętowaniu.

Rocznice związane ze smutnymi wydarzeniami nie są świętami państwowymi. Nie jest tak ani w przypadku 1 września, ani 1 sierpnia (choć akurat w tym ostatnim przypadku można by mieć poważne wątpliwości, czy mówimy o jednoznacznie smutnym wydarzeniu). Tu można by zacząć poważną dyskusję o „martyrologii” i niechęci fajnopolaków do „smutnych” świąt, co tak naprawdę jest niechęcią nie wobec „smutku” (tu znów mamy problem definicyjny – debata oparta na gotowych propagandowych kliszach nie znosi precyzyjnych definicji, bo zwykle obnażają one logiczne sprzeczności i fałsze), ale wobec pielęgnowania własnej historii, co dla fajnopolaków jest zawsze kłopotliwe – choćby dlatego, że zwykle słabo się w niej orientują. Poza tym fajnopolacy mają wgrane pewne myślowe schematy. Mieści się w nich m.in. generalna niechęć do historii i tradycji, wspierana rozmaitymi idiotycznymi hasłami w rodzaju „trzeba patrzeć w przyszłość”.

No i wreszcie najciekawsza być może część wypowiedzi dziennikarki G.: „Warte każdych pieniędzy”. Co jest warte każdych pieniędzy – w zasadzie nie wiemy, bo jak pokazałem wyżej, pierwsza część wypowiedzi nie zawiera żadnej treści. Nie może też oczywiście być mowy o jakichkolwiek konkretnych skutkach „wielkiej narodowej terapii”, które by były tychże pieniędzy warte.

Lecz nawet zakładając, że pani G. potrafiłaby jakoś określić, co miała na myśli w pierwszej części wypowiedzi – jej deklaracja, że jest to warte „każdych pieniędzy”, jest zadziwiająca. Oznacza ona bowiem, że dziennikarka, której zadaniem – przypominam – jest przepytywanie polityków, uznaje, że istnieje jakaś sprawa, za którą nie warto ich rozliczać finansowo, bo przecież warta jest „każdych pieniędzy”. Już samo to jest absurdalne – niemal nic nie jest warte „każdych pieniędzy”, jeżeli mówimy o pieniądzach publicznych. Publiczny grosz powinien być obracany na cztery strony, zanim zostanie wydany.

Czy pani G. zna sytuację finansową Polski? Jakoś tam pewnie ją ogarnia. Wie np., jaka część deficytu budżetowego została do maja wykonana, jak część zadłużenia publicznego jest wypychana poza budżet, żeby dzięki księgowym sztuczkom oddalić się od progu ostrożnościowego, wie, jak na Euro pozadłużały się samorządy i jak trudno będzie utrzymać gigantyczne stadiony. To wszystko – powtarzam – musi wiedzieć. Jej obowiązkiem jest o to pytać, dociekać, szukać dziury w całym, nawet jeżeli prywatnie tej dziury nie dostrzega. Skoro jednak z góry deklaruje, że Euro było warte „każdych pieniędzy”, to z tego dziennikarskiego zadania kapituluje. Daje sygnał, że tej sprawy nie zamierza drążyć, nie ma tu wątpliwości, nie widzi potrzeby stawiania pytań.

Problem byłby mniejszy, gdyby pani G. była publicystką. Można by wtedy uznać, że owszem, wygłasza wytarte i nie niosące żadnej treści schematy, ale ma do tego prawo, bo sygnalizuje po prostu swoje poglądy. Ale pani G. nie jest – jako się rzekło – publicystką. Jest dziennikarką stacji informacyjnej, a jej zadaniem powinno być rozwałkowywanie polityków i innych gości, niezależnie od jej własnych zapatrywań. Normalną postawą dziennikarza w obliczu wydarzenia takiego jak Euro jest czepianie się szczegółów, krytykowanie, szukanie błędów i niedociągnięć. Od tego są media – nie od siania zachwytów.

Opisuję ten jeden przypadek jako reprezentatywny, rzecz jasna, dla ogromnej grupy. Pokazuje on dość zgrabnie, jak opacznie pojmuje swoją rolę wielu dziennikarzy, a zarazem, jak zerową treść niosą z sobą medialne schematy, którymi się oni posługują, a za nimi powtarzają je fajnopolacy. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka