Ułudą jest, że każdego stać na kandydowanie w wyborach parlamentarnych.
Pierwsze miejsca - i najczęściej to ostatnie - na listach, słono kosztują kandydatów.
Niektóre partie milczą na ten temat, a inne - jak choćby SLD - przyznają to.
I tak, aby móc kandydować z komitetu wyborczego SLD, z miejsc rokujących wybranie, stawki wynoszą:
I miejsce - 20 tys. zł,
II miejsce - 15 tys. zł,
III miejsce - 10 tys. zł.
Co nie oznacza, że tylko tyle kandydat może wydać na swoją kampanię. Wewnętrzne ustalenie partyjne pozwalają mu - podobno - na dodanie tej samej kwoty.
W Platformie jest podobnie, bo kandydat na swoją kampanię może wrzucić - odpowiednio: 40 - 30 - 25 tys. zł.
Inne partie specjalnie nie chwalą się swoimi stawkami, ale pewnie ich ustalenia nie odbiegają od tych zacytowanych.
Wszystko jest zgodnie z prawem, bo Kodeks Wyborczy w ART. 134, par. 3 mówi, że kandydat może wpłacić na rzecz komitetu wyborczego sumę nieprzekraczającą 45-krotność minimalnego wynagrodzenia za pracę. Na obecną chwilę wynosi to ponad 60 tys. zł.
Tylko w takich okolicznościach widać, że na wybór mają szansę ludzie dobrze sytuowani, którzy mogą zaryzykować i wydać sporo grosza. Reszta kandydatów - z gorszych miejsc na listach - jest najczęściej tylko tłem dla tuzów. Bo skoro ich miejsca nie rzucają się specjalnie w oczy wyborcom, to i nakłady na kampanię dokonywane są symbolicznie.
No i koło się zamyka, bo większość "starych" parlamentarzystów znów zasiądzie w ławach. A, że są już nieroformowalni, to i na wielkie zmiany nie ma co liczyć.
Inne tematy w dziale Polityka