HareM HareM
169
BLOG

No i po sezonie… (3)

HareM HareM Skoki narciarskie Obserwuj temat Obserwuj notkę 2
Definitywne pożegnanie sezonu 2022/23 w skokach narciarskich.

Od zakończenia sezonu minął grubo ponad miesiąc. Ten tekst powinien ujrzeć światło dzienne dużo wcześniej, bo wiadomo, że maj skokom narciarskim sprzyja bardzo średnio. Z drugiej strony nie było czasu kiedy go napisać. A jednak trzeba było. Z szacunku dla rywali polskich skoczków. Przynajmniej tych najlepszych. Ale skoro może być o nich, to też niech będzie o tych nieco gorszych. Za to nie będzie ani słowa o Polakach, którym poświęciłem poprzedni odcinek. Rywali podzieliłem wg nacji. Zaczynamy od najlepszych, kończymy na najsłabszych. No to po kolei, wg klasyfikacji Pucharu Narodów.
1.    Austriacy
Najlepszy na świecie system szkolenia przyniósł w tym sezonie w pełni zasłużony triumf w klasyfikacji drużynowej sezonu. Stefan Kraft trafił tej zimy na lepszego od siebie (to akurat nic nowego, bo ostatni raz wygrał generalkę w sezonie 2019/20), ale znów, już po raz czwarty w karierze, wylądował na końcowym pudle generalki. Stając aż `17 razy na podium wyrównał pod tym względem życiówkę z sezonu 16/17. Po raz siódmy w karierze wyskakał w sezonie ponad 1000 oczek, a aż po raz czwarty ponad 1500. Jest na najlepszej drodze do pobicia dwóch rekordów Ahonena. Tego w liczbie wyskakanych podiów (ma ich już 98 wobec 108. legendy z Finlandii) i tego w łącznej liczbie zdobytych w karierze punktów (na razie wywalczył ich dokładnie 12167 i do liderującego tej klasyfikacji Mruka brakuje mu, też dokładnie, 3721). Pozostali Austriacy pozostawali, jak zwykle, nieco w cieniu swojego lidera, ale aż czterech z nich zmieściło się w czołowej 15-tce, a właściwie nawet 13–tce sezonu. Na 9. miejscu zakończył zimę rewelacyjny Tschofenig, tylko lokatę niżej był 37-letni weteran Fettner (dla obu były to oczywiście rekordowe wyniki w karierze), a niewiele do czołowej 10-tki brakło dwunastemu w generalce Hayboeckowi i trzynastemu Hoerlowi. Ci ostatni mieli już co prawda w karierze lepsze sezony, ale w obu przypadkach można mówić o naprawdę solidnie przeskakanej zimie. Szczególnie ciepło trzeba ocenić dokonania Tschofeniga. W obecnej dobie nie jest łatwo wtargnąć nagle do czołówki i się w niej na dobre rozgościć. O wejściu smoka w stylu Schlierenzauera czy nawet Morgensterna nie ma praktycznie mowy. A jednak młody Austriak potrafił przedrzeć się do pierwszego szeregu i kilka razy stanąć na podium, a jeszcze częściej się o nie otrzeć. 17-krotnie kończył zawody w czołowej 10-tce, a nawet 9-tce. To jest bardzo solidny wynik i doskonały prognostyk przed kolejnym sezonem. Dodam, że niedawny jeszcze junior z Villach zanotował dotąd, przez trzy sezony swojej dotychczasowej I-ligowej kariery, 54 pucharowe podejścia. W ani jednym nie oblał kwalifikacji. Chyba tylko Morgenstern i, do pewnego momentu, Schlierenzauer, mogli się pochwalić tym, że przeszli każdą kwalifikację, w której wzięli udział. Przy czym za ich czasów czołówka w kwalifikacjach uczestniczyć nie musiała. Radzę z uwagą obserwować postępy Austriaka, bo jak za parę lat odejdzie Kraft, to Tschofenig jest, moim zdaniem, murowanym kandydatem na pierwsze austriackie skrzypce. Przynajmniej tak to wygląda w tej chwili.
Przy okazji należałoby zwrócić uwagę na dużą liczbę Austriaków, którzy w minionym sezonie zapunktowali. Naliczyłem aż 14-tu. Oprócz wymienionej piątki liderów byli to Aigner (227), Aschenwald (168), Leitner (59), Schuster (26), Steiner (16), Mueller (8), Rupitsch (7), Oertner (3) i Wohlgennant (1). A przecież jest jeszcze Daniel Huber, który stracił cały sezon z powodu kontuzji.
Tak jak napisałem. Systemowa przewaga Austriaków nad resztą stawki nie podlega żadnej dyskusji. Zresztą. Wystarczy popatrzeć na listę głównych trenerów najlepszych reprezentacji. W Norwegii odnoszący od lat duże sukcesy Stoeckl, w Niemczech, po erze Schustera, Horngacher, który przecież świetne wyniki notował również wcześniej z Polską, w tejże Polsce nowa gwiazda światowej trenerki – Thurnbichler. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Austria, z punktu widzenia szkoleniowego, to cały czas baza, o którą opierają się i będą opierały jeszcze przez lata skoki narciarskie. Gdyby nie ona, być może dogorywałyby gdzieś na zupełnym marginesie światowego sportu. To znaczy kondycja skoków, jako sportu globalnego, już teraz jest mocno rzadka, ale bez Austrii, śmiem twierdzić, dawno nie byłoby jej w ogóle.
2.    Norwegowie
Wikingowie przez lata mieli w PŚ naprawdę dobrych skoczków, ale żadnego asa z prawdziwego zdarzenia. Takiego na miarę Ahonena czy Małysza. A teraz im w końcu taki wyrósł. I pomyśleć, że w skokach Halvor Granerud zaczął być rozpoznawalny nie z racji swoich sportowych dokonań, a od chwili kiedy usiadł na belce gołą dupą i w tym stanie ducha i ciała oddał, w świetle kamer zdaje się, skok (na Holmenkollen?). Nawet nie pamiętam z jakiego powodu, jeśli w ogóle jakiś był. Dzisiaj już, na szczęście, Norweg jest postrzegany przez pryzmat swoich niesamowitych wyników i mało kto kojarzy go głównie z przywołanego zdarzenia. Nie ma się co dziwić. Fantastyczna dyspozycja przez trzeci sezon z rzędu, druga Kryształowa Kula w ciągu trzech lat, aż 12 wygranych konkursów i 18 podiów (w skali trzech sezonów to, odpowiednio, 25 zwycięstw i 41 pudeł). Jak to tak dalej pójdzie to, 27-letni dziś, Wiking może się na koniec kariery znaleźć w pierwszym szeregu (mam na myśli najpierwszy z pierwszych, a nie jakiś z Goldbergerem albo Schmittem czy Ammannem) skoczków najbardziej zasłużonych dla Pucharu Świata. Są na to realne szanse.
Pozostali Norwegowie, że użyję eufemizmu, nieco słabiej. Znacznie obniżył loty mistrz olimpijski Marius Lindvik. Ledwie jedno, dość przypadkowe w dodatku, podium, tylko kilka razy w 10-tce. Można powiedzieć, że po poprzedniej zimie spadł z dużej wysokości i mocno się potłukł. Zdecydowanie najsłabszy sezon od minimum czterech lat. Może nie po równi pochyłej, ale z roku na rok opada również forma Johanssona. Wiek i dokuczająca mu od ponad roku kontuzja pleców nie pozwalają w nim widzieć w przyszłości filaru norweskiej kadry. Wręcz przeciwnie. Kto wie czy te parę lokat w drugiej połowie czołowej10-tki, które zaliczył ubiegłej zimy to nie był łabędzi śpiew Wikinga jak chodzi o kontakty z Pucharem Świata. Tym bardziej, że jak się słyszy, trener nie powołał go do kadry A na nowy sezon. Mniej skakał minionej zimy na oczekiwanym od niego poziomie również Daniel Andre Tande. Jedno liche podium, ledwie 7 razy w 10-tce, w generalce pod koniec 20-tki. A latka lecą. W styczniu zaokrąglą się do 30-tu. Patrząc na przebieg jego kariery widać wyraźną tendencję spadkową. Od pamiętnej załamki w sezonie 2018/19 nie może dojść do siebie. Owszem, stać go na pojedyncze „wybryki”, ale liczyć na niego w kontekście całego sezonu Stoeckl już, moim zdaniem, nie może. Poprawił się za to, przynajmniej w stosunku do dwóch poprzednich zim, Johann Andre Forfang. Nie na tyle, by od razu mieszać w ścisłej czołówce ale, w skali sezonu, znacznie bardziej widoczny. Wciąż bez podiów jednak coraz częściej w nieco szerszej czołówce. Jeśli ma się Stoeckl na kimś, oprócz Graneruda, oprzeć, to stawiałbym w przyszłym sezonie właśnie na Forfanga.
Odkryciem sezonu w Norwegii niewątpliwie okazał się Sundal. Prawie 250 pkt, trzy razy w 10-tce, 9 razy w 20-tce, aż 23 punktowania. Jak na debiutancki sezon – rewelacja. Na kogo jeszcze może w nadchodzącym sezonie liczyć coach Norwegów? Może na Heggli’ego, choć ten jest dość nierówny. Potrafi skończyć główne zawody na miejscu w 10-tce (sezon wcześniej) bądź na początku drugiej, a potrafi w ogóle do nich nie wejść. Pozostali Norwegowie, jak Ringen, Villumstad czy Bjoereng, posłużyli tej zimy Stoecklowi jako uzupełnienie składu w sytuacjach, kiedy wystawiał kwotę narodową i swoje zadanie spełnili. Nic ponadto. Norwegia ma w tej chwili jedno koło zamachowe i parę, lepiej lub gorzej, z nim współpracujących. Prognoza? Jeśli dalej rozwinie się Sundal, wróci do dyspozycji sprzed ostatniej zimy Lindvik i ustabilizuje formę Forfang, to mogą, jako nacja, być groźni nawet dla Austriaków. Pytanie czy te wszystkie „jeśli” zostaną spełnione.
3.    Słoweńcy
Podobnie jak oba wyżej przeanalizowane teamy, zespół ten miał wyraźnego lidera. I, podobnie jak sezon wcześniej, był nim Anze Lanisek. Tyle, że tej zimy był liderem znacznie pełniejszą gębą. Stanął (szczęśliwie co prawda), na podium generalki, zdobył o ponad 700 pkt więcej niż sezon wcześniej i wyprzedził następnego krajana (znów był nim Timi Zajc) nie o 200, a o ponad 800 oczek. Przepaść! 4 wygrane konkursy, 16 podiów, 24 razy w sezonie w 10-tce. Bajka! Zawsze kiedy piszę o Lanisku przychodzi mi na myśl Klemens Murańka. Z obu, kiedy byli jeszcze dziećmi (przy czym ze Słoweńca nieco później, bo jest dwa lata młodszy młodszy), robiono kandydatów na następnych Małyszów/Peterki. Obaj wpadli wkrótce w niezły dołek. Polak w nim siedzi do dzisiaj i jest w nim coraz głębiej. Słoweniec się z niego nie tylko dość szybko wykaraskał, ale bije się o najwyższe cele.
Mieli Słoweńcy tej zimy wyraźnego lidera, mieli i wyraźnego wicelidera. Timi Zajc, któremu słoweńskie skoki zawdzięczają bardzo korzystną, jak się okazało, zmianę na stanowisku trenera kadry, początek sezonu miał taki sobie, ale w jego trakcie skakał coraz lepiej zamykając go tytułem mistrza świata oraz zwycięstwem na mamucie w Planicy. Potwierdził też przynależność do czołówki powtarzając ubiegłoroczne, ósme, miejsce w generalnej klasyfikacji sezonu. Nie wiem czy Zajca stać w przyszłości na to, by w PŚ odgrywać pierwszoplanowe role, ale jako bardzo stabilne ogniwo mocnego słoweńskiego łańcucha może mu służyć jeszcze przez lata.
Trzecie i czwarte skrzypce grali w tym sezonie u Słoweńców Ziga Jelar i najmłodszy Prevc. Do pochwały jest szczególnie ten pierwszy, którego los i w tym sezonie pod względem kontuzji nie oszczędził (nie wiadomo co będzie z jego kolanem), a mimo to na jego koncie niemal 500 punktów (ponad 100 oczek więcej niż w najlepszym dotąd dla niego sezonie ubiegłym), kolejne podium PŚ i, mimo opuszczonych kilku I-ligowych konkursów, 7-krotny pobyt w czołowej 10-tce zawodów (6 razy w siódemce). Demon z kolei, jak to ma ostatnimi laty w zwyczaju, przez większość sezonu niewidoczny, ale przyszło Willingen, przyszły mamuty i 450 oczek się uzbierało. Z wisienką na torcie w postaci podium w Vikersund. Dzięki konkursom na mamutach Domen może mówić o najlepszym sezonie od całych czterech lat.
Słabiej niż w poprzednim sezonie skakał tej zimy Lovro Kos. Nie tylko, że bez podium, nie tylko, że sporo punktów mniej w generalce (skutkiem czego nie ma go w tym roku w czołowej 20-tce klasyfikacji), ale również bardzo rzadko w czołowej 10-tce zawodów. Co nie znaczy, że skakał źle. Skakał po prostu gorzej niż sezon wcześniej, w którym wypadł, jak na prawie debiutanta, rewelacyjnie. Jeszcze niżej, bo na 25-tym miejscu, wylądował na koniec sezonu najstarszy (jak ten czas leci!) ze Słoweńców, Peter Prevc. Po części usprawiedliwia go upadek na treningu przed MŚ w Planicy, po którym do końca zimy już nie skakał. Ale przed tym upadkiem szału żadnego nie było. Głównie miejsca w środku drugiej 10-tki. Ledwie dwukrotnie załapał się do pierwszej. Myślę, że powoli zbliża się moment, w którym Pero będzie się musiał zastanowić czy warto kontynuować karierę w stylu Ammanna i Kasaiego, czy lepiej pozostać w pamięci jako jeden z najlepszych. Bo Szwajcara i Japończyka już mało kto z dobrej strony pamięta. Dużo bardziej z wygłupów czynionych ostatnimi laty.
Udanie zadebiutował w tym roku Rok Masle. Parę dobrych konkursów i ponad 50 pkt w sytuacji, kiedy tych szans na występ nie było za wiele, robi wrażenie i dobrze rokuje na kolejny sezon. Najwięcej punktów w karierze uzbierał tej zimy Żak Mogel, ale to nie jest kandydat na postać formatu choćby Kosa. O pozostałych czynnych Słoweńcach kiedy indziej. Jak trochę bardziej na to zasłużą. Zakończyli definitywnie karierę najmniej medialny z Prevców Cene (chyba brak motywacji i chęci do wyrzeczeń) oraz bardzo zdolny Bor Pavlovcic, sensacja sezonu 2020/21, dla którego utrzymanie wagi na dłuższą metę okazało się zadaniem ponad siły. A w skokach wiadomo. Nie trzymasz wagi, możesz skakać. Ale co najwyżej innym do oczu.
4.    Niemcy
Jeśli w czołówce rywalizujących w ubiegłym sezonie drużyn jest kraj, o którym możemy powiedzieć, że nie posiadał w swoich szeregach wyraźnego lidera, to z pewnością są to właśnie Niemcy. Liderów mieli tej zimy trzech, ale tak naprawdę żadnego z prawdziwego zdarzenia. Z tria Wellinger, Geiger i Eisenbichler nie rozczarował tylko ten pierwszy, dla którego ostatnia zima była powrotem do jeśli nie bardzo dobrego, to do naprawdę solidnego skakania i może być powodem do dumy. Trzy podia, w tym dwa zwycięstwa, aż 15 razy w 10-tce. Jest na czym się oprzeć w kontekście kolejnej zimy. Pozostali dwaj zaliczyli, przynajmniej w stosunku do lat poprzednich, znaczny spadek pozycji w stadzie i, mimo stosunkowo dużej ilości uzbieranych punktów, o specjalnie udanym sezonie mówić na pewno nie mogą. Geiger niby 10 razy w szóstce, w tym czterokrotnie na podium (przy czym zawsze na najniższym), ale gdzie tym rezultatom do jego zeszłorocznych, a ponadto aż 12-krotnie był poza 20-tką, a pięć razy nie wszedł w ogóle do finału. W tym raz nawet do konkursu, co mu się ostatni raz zdarzyło lat temu, chwała Bogu, pięć. Eisenbichler na poziomie naszego Kamila. Nawet jeszcze o punkt słabszy. Tyle, że raz, w Sapporo, stanął na pudle. Pięć razy w ogóle nie punktował, drugie pięć kończył konkurs w trzeciej 10-tce. Dużo miejsc w okolicach środka punktowanej stawki. 10 razy w 10-tce, ale z reguły pod koniec. Nie można powiedzieć, że zaliczył zły sezon. Ale żeby dobry? Miał już cztery ewidentnie lepsze. A w przeliczeniu na liczbę konkursów w sezonie to chyba ze sześć.
U Niemców było w tym roku jak jest u Polaków od paru dobrych lat. Wiodące trio, mimo że dwóch z nich wyraźnie obniżyło loty, dzieliła od pozostałych różnica klasy. Czwarty z podopiecznych Horngachera, Schmid, wyskakał w tym sezonie 280 pucharowych punktów. Ponad 50 mniej niż rok wcześniej. Przy znacząco większej jednak liczbie startów. No wiec postępu chyba nie ma. Wręcz przeciwnie. Podobnie w wypadku Stephana Leyhe, który nie tylko obniżył loty, ale również nie załapał się nawet na wyjazd ani na MS, ani na zawody finałowe sezonu. Jeszcze słabiej wypadł tej zimy weteran drużyny i pupil selekcjonera Pius Paschke. Są u Niemców oczywiście światełka w tunelu, ale nie na skalę, która może od razu budzić zachwyt. Największe nadzieje będą nasi zachodni sąsiedzi wiązać w nadchodzącym sezonie pewnie z Raimundem. Ponad 200 pucharowych punktów w stosunkowo niewielkiej, w porównaniu z innymi  kolegami, liczbie startów te nadzieje podtrzymuje. Kolejny skoczek, na którego trener będzie, być może, stawiać w przyszłym sezonie znacznie bardziej niż w minionym, to Justin Lisso. Wziął udział tylko w 10. zawodach i w aż czterech z nich był w drugiej 10-tce, tylko do dwóch konkursów się nie zakwalifikował. Ale to było na mamucie w Kulm, a Niemiec mamutów chyba jeszcze nie opanował (w Vikersund też bez punktów, choć w konkursach). I trzeci zawodnik, Hoffman, którego możemy nazwać miniodkryciem sezonu w tym sensie, że jako jedyny z Niemców, i jeden z bardzo nielicznych w całym cyrku, punktował we wszystkich konkursach, w których startował. Tyle, że startował w trzech. O pozostałych Niemcach na pewno nie dzisiaj. Może w przyszłości. Jak będzie o czym.
5.    Japończycy
Przypominali mi w tym sezonie Polskę sprzed lat dwudziestu. Kobajaszi Młodszy, potem przerwa długa niczym pas startowy w Szigatse, następnie Nakamura na poziomie obecnego Petera Prevca i potem już dżungla. Przepraszam. Wypada, mimo wszystko, zauważyć 49 pucharowych punktów Rona Nikaido, dla którego ten sezon był pierwszym, w którym pozwolono mu się rzeczywiście zmierzyć z Pucharem. Poza tym bryndza total.
Sato Mniejszy, który przez poprzednie trzy sezony nie schodził poniżej pięciuset oczek, z liczbą punktów na poziomie Jewhena Marusiaka, w połowie szóstej 10-tki klasyfikacji generalnej. Trzy punktowania, najwyższa lokata przez całą zimę – 19. Słowem dramat. Kobajaszi Starszy i Sato Większy jeszcze 10 lokat niżej w generalce. I po 14 punktów w dorobku. Za cały sezon. O występach Kasaiego, Iłasy, Naito i Takeucziego (choć ten ostatni, w jakimś amoku chyba, dwa punkcisze Bóg wie jakim cudem w Lake Placid od konkurentów „wycyganił”) lepiej nie wspominać.
Więcej. Do Sapporo nawet Kobajaszi skakał bardzo przeciętnie. Potem, u siebie, dostał, podejrzanego skądinąd, „cudownego olśnienia”. Do tego stopnia, że na koniec sezonu zdołał wyskakać ponad 1000 oczek i wyprzedzić w generalce Piotra Żyłę, odbierając mu dość długo utrzymywane w niej piąte miejsce. Ale Rioju to Rioju. Zjawisko, tak jak u nas swego czasu Małysz, nie podlegające żadnym regułom. Jedyne alibi dla ichnich trenerów to Nakamura, który zanotował najlepszy sezon w karierze, trzeci sezon z rzędu wyraźnie poprawiając swoje pucharowe wyniki, a raz nawet, po raz pierwszy w karierze, stając na najniższym pucharowym podium. Tylko że, po prawdzie, to żadne alibi. No bo jak cała reszta, oprócz samorodka Rioju oczywiście, skacze o niebo gorzej niż rok wcześniej? Nie bardzo widzę Japończyków jak w przyszłym sezonie doszlusowują do czołowej piątki Pucharu Narodów.
6.    Plankton
Wymienię z tego zbioru tych którzy, wg mnie, najbardziej się wyróżnili. Niewielu ich, ale wypada. Nie mają takich komfortowych warunków uprawiania zawodu jak skoczkowie Wielkiej Szóstki, a jednak do czegoś tam, na mniejszą miarę oczywiście, w tym sezonie doszli.
Żeby to miało ręce i nogi, to proponuję wg ilości zdobytych punktów. Co nie znaczy, że w takiej kolejności ich akurat postrzegam.
Gregor Deschwanden jest jedynym skoczkiem spoza rzeczonej G6, który w klasyfikacji generalnej na koniec sezonu znalazł się w czołowej 30-tce. 32-letni już Szwajcar trzeci sezon z rzędu zdobywa ponad 200 pkt i poprawia swoje pucharowe osiągi. Przez wiele lat robił u Helwetów za przyzwoitkę. Teraz jest ich liderem i wreszcie ma nieujemny bilans punktowanych i niepunktowanych konkursów w karierze (113-113). Wyrównał też w tym sezonie swoje najlepsze konkursowe osiągnięcie sięgając na mamucie w Planicy po siódmą lokatę.
Niewiele zabrakło, by znaleźć się wśród najlepszych 30-tu skoczków sezonu, Giovanniemu Bresadoli. Nie pozwoliły na to słabsze starty w T4S i w Rowerze. Ale 170 pkt i 33 lokata w generalce oraz, po raz pierwszy w karierze, miejsce w czołowej 10-tce konkursu i 6 lokat w 10-tce drugiej, wrażenie robić muszą. Szczególnie w zestawieniu z tym, że poprzednim Włochem, który na koniec sezonu usadowił się tak wysoko w klasyfikacji generalnej był… Roberto Cecon. Dokładnie 20 lat temu.
Tak trochę na krechę wymieniam w tym gronie Estończyka Arttu Aigro. Na krechę, bo miniony sezon wcale nie był ani jego najlepszym, ani nie osiągnął w nim nawet jakiegoś pojedynczego sukcesu czy swojego rekordu. Ale piąty rok z rzędu pucharowe punkty zdobywa, w tym trzeci raz z rzędu ponad 30. Porównajmy go choćby z paroma naszymi „asami”, którzy męczą bułę od paru lat i nic z tego nie wynika. Umieszczam go tutaj również ze względów perspektywicznych. Podobno przechodzi spod kurateli fińskiej pod norweską. Co może skutkować, już od najbliższego sezonu, dużo lepszymi wynikami. No więc, żeby nie było, ze nie umiałem spojrzeć przyszłościowo…
Powinien być, Bogiem a prawdą, na czele tej stawki, ale punktów na koncie za sezon uzbierał ‘tylko” 21. Jewhen Marusiak, bo oczywiście o  nim  mowa, do drugiego konkursu w Kulm robił za jednego z najgorszych, jeśli nie najgorszego uczestnika skokowych I-ligowych zmagań. I nagle okazało się, że skakać na nartach to on może faktycznie na razie nie umie, ale latać to już jednak tak. 5 pkt na mamucie w Austrii, nabranie pewności siebie, wykorzystanie słabszej obsady w Rasnovie, gdzie okazało się, że na mniejszej skoczni, jak się w siebie wierzy, to też da radę zdobyć jakieś punkty, no i wisienka na torcie w postaci 18. lokaty w jego ostatnich zawodach w sezonie, czyli w pierwszym konkursie na mamucie w Planicy. Nie powiem, że mi zaimponował, bo to za duże słowo. Ale ten wynik zrobił na mnie spore wrażenie. I zostałem jego kibicem.
I ostatni ze skoczków. Też ktoś, kto łatwo w skokach nie ma, ale stara się być ponad tym. Fatih Arda Ipcioglu. W poprzednim sezonie pierwsze dwa punkty Turka w karierze, w tym już 16. Przy czym widać, że druga połowa zimy to nie był jego czas. I nie wiem czy takowy jeszcze nastąpi. Obawiam się, że punkty w Zakopanem i Neustadt to mogło być apogeum jego kariery. W przeciwieństwie do Marusiaka, za dużym optymistą w jego przypadku nie jestem. Choć też trzymam kciuki.


Tym sposobem zamknęliśmy definitywnie sezon 2022/23. Lepiej późno niż wcale. Wszystkim kibicom skoków życzę jednego. Żeby FIS się spamiętał i nie wprowadził jednak regulacji, którymi od kilku tygodni szermuje. Bo będzie jeszcze gorzej jak jest.
Do zobaczenia w przyszłym sezonie.

HareM
O mnie HareM

jakem głodny tom zły, jakem syty to umiem być niezły

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport