To już faktycznie zakrawa na jakąś narodową specjalność. W zasadzie nie tylko narodową, ale i dyscyplinową. Drugi Niemiec, i to w dodatku znów skoczek narciarski, zapada na syndrom. Tak przynajmniej wynika ze słów dawnej gwiazdy skoków, innego Niemca, Dietera Thomy.
Martin Schmitt, bo o niego chodzi, zapadł był ponoć na syndrom wyczerpania. Postępujący. Tak twierdzi Thoma. Lekarze, którzy zbadali Schmitta, ponoć również. Austriacki trener reprezentacji Niemiec, Schuster, miał powiedzieć, że dwukrotny zdobywca PŚ, dwukrotny mistrz i wicemistrz świata oraz wicemistrz świata w lotach cyt. “nie jest” - jak to określił – “zdrowy”.
Gdyby te pogłoski okazały się prawdą, Schmitt byłby w krótkim czasie kolejnym niemieckim skoczkiem, u którego stwierdzono cyt. “syndrom”.Przy czym z syndromem wyczerpania mamy do czynienia po raz pierwszy. Sven Hannawald, narciarski prekursor “syndromów”, cierpiał na syndrom wypalenia.
Nie wiem jak jest z Martinem Schmittem. Polubiłem go z czasem. Na początku był dla mnie głównym rywalem Małysza, ale mój szacunek zyskał dwa lata i rok temu, kiedy po chudych latach wleczenia się w ogonie stawki wrócił do skokowej czołówki. Zawsze przy tym był dość skromnym człowiekiem. W przeciwienstwie do “wypalonego” Hannawalda. Ten ostatni był po prostu nadmuchanym, przez specjalistów od medycyny dopingowej, do granic możliwości balonem, który (jak każdy taki balon) musiał, prędzej czy później, peknąć. No i postenerdowcy lekarze znaleźli dla takiego stanu pseudomedyczny termin – wypalenie.
Mam nadzieję, że przypadek Schmitta jest, jeśli to nie kaczka dziennikarska, zupełnie inny. Z przeciwnego bieguna. Bo nie chciałbym się dowiedzieć, że Martin Schmitt to skoczek w stylu jego rodaka Hannawalda.
Inne tematy w dziale Rozmaitości