Wczoraj minęło równe 20 lat od dnia, kiedy zmarła moja szkolna koleżanka. Będąc w 8-mym miesiącu ciąży. Zator tętniczy. Mąż nie zdążył dowieść jej do szpitala. Zmarła w samochodzie. Dziecka też nie udało się uratować. Gośka miała wszystkiego 28 lat. Ledwie skończone. Zostawiła męża i kilkuletniego syna.
Chodziliśmy razem do klasy do liceum. Lubiłem ją. Przez miesiąc, w pierwszej klasie, byliśmy nawet sobą zadurzeni, ale nam szybko przeszło. Za to niezłymi kumplami byliśmy do samej matury. Po szkole widziałem ją wszystkiego dwa razy. Ostatni raz półtora roku przed jej śmiercią przed kościołem, w którym brałem ślub. Zrobiła mi miłą niespodziankę.
Późnym czwartkowym popołudniem, po pracy, pojechałem na cmentarz. Cały zasypany świeżym śniegiem. Łatwo było dociec, że nikogo w ostatnim czasie przy grobie Gosi nie było. Ani wczoraj, ani dużo wcześniej. A przecież miała tylu dobrych znajomych i przyjaciół. No i rodzinę.
Czas wszystko zaciera...
Inne tematy w dziale Rozmaitości