Krótko będzie. W tytule są wymienione dwa czynniki, dzięki którym Wojciech Fortuna dalej jest jedynym polskim złotym medalistą olimpijskim. Przy czym, jak się każdy domyśla, nie chodzi tu o Fortunę tylko o Justynę Kowalczyk. Przegrała dziś ze swoim sztabem. Wychwalani pod niebiosa serwismani z Estonii posmarowali jej narty tak, że zamiast wygrać w cuglach nadludzkim wysiłkiem zdobyła medal. Mam nadzieję, że w ramach politycznej poprawności Polka nie będzie publicznie dziękować trenerowi i smarowaczom. Bo żywcem nie ma, tym razem, za co. Wręcz przeciwnie. Mi to podpadło już na początkowym fragmencie trasy. Po biegu głośno mówili o tym państwo Budni. Nieładnie, nieładnie.
I druga rzecz. Póki różnego rodzaju „astmatykom” nie każe się raz i na zawsze startowac w kategorii paraolimpijczyków to nie mówmy może o równej rywalizacji. Ja się pytam. Dlaczego ten chłopak z RPA, który nie miał własnych nóg nie został dopuszczony do startu w Pekinie, a Marit Bjorgen pozwolono na legalne zażywanie dopalaczy. Płuca z dopalaczem to nie są własne płuca. A potem się dziwić obrazkom z trasy, gdzie w strefie bufetu ledwo żywa Kowalczyk i parę innych biegnie na maksa po prostej a w tym czasie zupełnie niezmęczona Norweżka zmienia tor robiąc kilkanaście metrów więcej, dostaje kubek, pije i z powrotem wychodzi na prowadzenie tak, jakby reszta zatrzymała się w kadrze.
Na koniec o jeszcze jednej rzeczy chciałem. Kamera wyłapała. Po biegu Polka znów była sama jak palec. Dzwoniła gdzieś, nikt chyba nie odpowiedział. Widać było łzy. Nie jestem przekonany, że ten konflikt z trenerem należy do przeszłości. Kiepsko to wygląda. Coś jest nie tak.
Jedno jest pewne. Żeby zostać mistrzem olimpijskim nie wystarczy być najlepszym na świecie. Ale z tym powinniśmy się już dawno oswoić. Z Małyszem było podobnie. Tyle, że jemu przynajmniej własna ekipa nie rzucała kłód pod nogi.
Inne tematy w dziale Rozmaitości