Nadmuchali dziennikarze ten balonik, nie powiem. Sam zresztą dmuchałem, choć w innym sensie. Bo co innego, uważam, spodziewać się złotych, nawet czterech, medali Kowalczyk a co innego bić pianę pisząc np. o medalowych szansach drużyny skoczków. Po kolei.
Były to najlepsze, jak chodzi o efekty końcowe, zimowe igrzyska w historii polskiego sportu. I tu Ameryki nie odkryłem. W sporcie wszystko mierzy się czasami, rekordami, miejscami i medalami. Tych ostatnich zdobyliśmy sześc, to jest trzy czwarte wszystkich zdobytych dotychczas przez polskich sportowców od 1924 roku, czyli od pierwszych ZIO w Chamonix. Więc cieszyć się z czego niby jest. Tyle, ze te sześc medali zdobyło dwoje zawodników i fuks. Tych samych dwoje zresztą, którzy na wcześniejszych igrzyskach zdobyli trzy z naszych ośmiu wywalczonych przed Vancouver, krążków. I to jest nasz problem.
Polska nie stoi dobrym przygotowaniem do igrzysk zimowych. Polska od kilkunastu lat stoi dwoma, a od kilku trzema, wybitnymi indywidualnościami. Indywidualnościami, których osiągane wyniki pozwalają na to, żeby ludzie odpowiedzialni za rozwój i stan dyscyplin zimowych w Polsce mogli bezkarnie siedzieć dalej na swoich stolcach i nie być rozliczani za dramatyczny stan tak całego polskiego białego sportu jak i poszczególnych jego dyscyplin.
Startom Małysza i Kowalczyk należy poświęcić osobny tekst, więc sobie daruję.
Poniżej oczekiwań wypadł Tomasz Sikora. Znacznie poniżej. Tym bardziej szkoda, że był w formie na niejeden medal. Może też mówić o pechu, przez który nie odegrał roli w pierwszych dwóch biegach. Wszystkim polskim sportowcom życzyłbym za to jednego. Żeby zawsze zupełnie nieudany, w opinii ogółu, start kończyli siódmym czy też jedenastym miejscem na igrzyskach. I to w takiej konkurencji jak biathlon, gdzie czołówka to nie jest pięciu ludzi na krzyż, tylko co najmniej czterdziestu kilku potrafiących wygrać zawody zawodników.
Biathlonistkom uciekł sprzed nosa medal. Bo krążek Nowakowskiej był na wyciągnięcie ręki. Ona faktycznie od początku do ostatniego strzelania, i potem do mety, była w ścisłej szpicy, a nie, że goniła czołówki i liczyła, że inne coś przestrzelą. Ten medal to nie byłby żaden fuks. Szkoda. O starcie Magdaleny Gwizdoń ze względu na przyzwoity występ jej młodszych koleżanek przez grzeczność nie wspomnę.
Bardzo przyzwoity start Staszulonek. Nie znam się na tym zupełnie i nie wiem jak tam z rzeczywistą konkurencją w tym sporcie, ale, tak czy inaczej, można się chyba Cieszyc. Przynajmniej naszym rodzynkiem. Bo saneczkarz to po naukę z pewnością przyjechał. Pytanie czy akurat musiał się uczyć dopiero na igrzyskach.
No i plusy dodatnie, zdaje mi się, skończyły. Się. No to plusy ujemne.
Ekipa biegaczy przyjechała na wycieczkę wykorzystując to, że mamy Justynę Kowalczyk. O ile w wypadku trzech młodych zawodniczek ma to jakieś tam uzasadnienie (w końcu to szóste miejsce do tej mety samo się nie dowiozło), to występ Krężeloka i Kreczmera nie wiem czemu miał służyć.
Skoczkowie. To jest kliniczny przykład tego, ile znaczy dobry trener. Ci chłopcy to naprawdę niezły materiał jest. Trochę się tym interesuję, to wiem. Winę za katastrofalny start pozostałych, oprócz mistrza, skoczków (tak to trzeba po imieniu nazwać) ponosi sztab szkoleniowy i osobiście prezes PZN, który jest tego sztabu promotorem i ojcem chrzestnym.
Panczeny, łyżwiarstwo figurowe, snowboard. Total folklor. Wstyd się nie wstydzić. Zawiedli zupełnie Niedźwiedzki i Wójcicka. Inni panczeniści przyjechali do Vancouver, jeśli wnosić po osiągniętych rezultatach, na zasadach biegaczy narciarskich. Tyle tylko, że w panczenach jakoś trudno doszukać się odpowiednika Kowalczyk. I wcale nie psuje mi tego, co wyżej, awans dziewcząt do czwórki w wyścigu drużynowym. Bo cóż takiego zrobiły? Wykorzystały fakt, że Rosjanka dwukrotnie potknęła się na ostatnim kółku. Do tego czasu przegrywały z Rosją o ponad sekundę. Polscy hokeiści też kiedyś czwarte miejsce na igrzyskach zajęli. W Lake Placid AD 1932. Bo startowały cztery reprezentacje. Tutaj zespołów było osiem, w tym pechowe (na szczęście) Rosjanki. Więc postęp jest.
Dla figurowców celem samym w sobie był awans do ekipy na igrzyska. Moim zdaniem tak to można, w ramach zachęty, rekrutować ludzi góra na ME, nie na IO. Kompromitacja nieprzeciętna. Na równi ze snowboardem. Tyle, ze jednak nakłady dużo mniejsze.
O naszych reprezentantach w snowboardzie najlepiej milczeć. Ale jedno napisać trzeba. Musztarda po obiedzie, ale zawsze. Trzeba dopilnować, żeby o wyjeździe na igrzyska, bądź co bądź najbardziej prestiżową imprezę na świecie, decydowano w przyszłości w oparciu o realne a nie wyimaginowane sukcesy na arenie międzynarodowej. Katastrofalne występy Ligockich na dwóch kolejnych olimpiadach to chyba wystarczający powód do tego, żeby tak zacząć robić.
Narciarka alpejska i skicrossistka. Skoro mogły jechać na igrzyska tabuny panczenistów czy Ligockich to mogły i one. Przeszły przynajmniej eliminacje. Z tego ziarna może jeszcze w przyszłości cos być.
Bobsleiści. Nie mam zdania. Podobno amatorzy. Jeśli tak, to wielki szacun. Tylko, że igrzyska są dla zawodowców. Tak myślę. Oczywiście innej miary niż Ligoccy.
To, że w Soczi wystartuje Justyna Kowalczyk pozwala mieć nadzieję na to, że pechowa liczba „13” nie przylgnie do nas na wieki. Inaczej skłaniałbym się do stwierdzenia, że właśnie wdepliśmy w „parszywą trzynastkę”. Bo, jak wskazują ewidentnie doświadczenia Kowalczyk i Małysza, nawet bycie zdecydowanie najlepszym na świecie nie gwarantuje złota. A czasem nawet medalu. Więc cóż dopiero bycie jednym z szerokiego grona faworytów, jeśli w ogóle za 4 lata będzie można tak pisać o Nowakowskiej czy Cyl. Na przykład.
Jeśli chcemy mieć medale to rozwiązaniem dla Polski jest na razie tylko i wyłącznie „metoda na Kowalczyk”. Wyłowienie wielkiego talentu, stworzenie odpowiednio profesjonalnej ekipy szkoleniowo-technicznej i siermiężna praca w stworzonych ekipie cieplarnianych warunkach. Bo już „metody na Małysza” nie polecam. Czyli połączenia wielkiego talentu z ekipą szkoleniową z łapanki. W Vancouver się udało, ale tylko dlatego, że Małysz jest the greatest, a Lepistoe ma w Finlandii dużo znajomych fachowców, którzy radą zawsze wesprą.
Obawiam się jednego. Że po igrzyskach sportowe dygnitarze będą spory kawał czasu spijać powstałą w Vancouver śmietanę i na niej się wozić, a potem obudzimy się wszyscy z ręką w nocniku. Dalej bez pieniędzy, bez zaplecza, bez systemu szkolenia, bez trenerów-fachowców i bez wyszkolonych, jak Pan Bóg przykazał, zawodników. Tak jak w skokach, gdzie bite 9 lat wielkich sukcesów Małysza pozwoliło jedynie dojść niektórym ludziom do żłobu, a bryndza jak była, tak jest nadal. Gdzie podstawą oceny przy obsadzie stanowiska trenera kadry nie są jego walory, nazwijmy to, „szkoleniowe”, ale to czy dobrze słuchał się będzie prezesa. A potem płacz, że mając Małysza i konkurencję bez specjalnej formy, mamy kłopoty zmieścić się w drużynówce w finałowej szóstce.
Tyle na gorąco o tej lodowo-śniegowej, czyli zimnej, imprezie.
Na koniec pozdrawiam tych, którzy wiedząc jak jest w naszym sporcie wujowo, nie tracą jednak nadziei. Przypominam, że w 1985 roku niewielu liczyło, że po czterech latach nie będzie muru berlińskiego. Porównanie może takie średnie, ale co nam pozostaje? Taka już dola i rola kibica:)
Dodatek specjalny z ostatniej chwili.
Specjalnie nie zmieniam pierwotnego tekstu. To w ramach samobiczowania za niewiarę w naszą drużynę panczenistek. Niech wszyscy widzą jak to jest za wcześnie brać się za podsumowania:) Jedno jest pewne. Parszywą trzynastką nasi zimowi sportowcy już na pewno nie będą. I tak trzymać!
Inne tematy w dziale Rozmaitości