Post wstecz popatrzyłem na ilość wyemitowanych (strasznie interesujące, z etymologicznego punktu widzenia, słowo, nie?) przeze mnie na salonie postów i stwierdziłem, że następny będzie miał numer 222 (ma się te zdolności logiczno-matematyczne). No i od razu przypomniała mi się pewna historia. Dotyczy niby pradziejów, ale nie do takich czasów się tu, na salonie, wraca..
Otóż ja kiedyś byłem młodszy. I chodziłem do szkoły. Również średniej. Tak się złożyło, że trafiłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym. Ma to, w kontekście niniejszych wypocin, pewne znaczenie, dlatego wspominam. W tych czasach, kiedy przychodziło się do liceum, to naukę traktowało się w miarę poważnie. Przynajmniej w pierwszej klasie. I ja, o ile pamiętam, wiele od średniej nie odbiegałem. Na tyle, że przykleiła się do mnie, na pewien czas, opinia ucznia obiecującego. I nie chodziło, być może, o to, że paru dziewczynom coś obiecałemJ .
Na koniec I-go semestru wychowawczyni zrobiła jakieś zestawienie potrzebne jej do podzielenia klasy na kasty i jej wyszło, że ma w klasie paru młodych, zdolnych. Padło, między innymi, na mnie. Na szczęście czy nieszczęście pani zrobiła zestawienie kolejne, z którego wynikało, że trzy osoby w klasie nie straciły jeszcze tak naprawdę uczniowskiej cnoty. Znaczy się od momentu przekroczenia progu szkoły nie otrzymały jeszcze z ani jednego przedmiotu pały, dla niewtajemniczonych dwói (jedynek jeszcze wtedy nie było). No i na tej liście też byłem. Nie wiem po co jej to było do szczęścia, ale ogłosiła tę intrygującą cały świat informację na forum klasy. No i się zaczęło.
Od razu na pierwszej przerwie mój koleś zwołał wszystkich wkoło i założył spółdzielnię. Poszły pierwsze zakłady o to, które z nas (dwa na jeden było) najdłużej utrzyma się na powierzchni, czy jak kto woli – “nie zakapi”. Co więcej, informacja poszła w świat. Jak się bractwo z innych klas zwiedziało to, oczywiście, dalej w tany. Zrobił się Totalizator Sportowy. Przy okazji goście, którzy mieli w tej szkole starsze rodzeństwo, zasięgnęli języka i wywiedzieli, że rekord szkoły to 4 maja. Jakiś tam lokalny geniusz tyle wytrzymał. Wytrzymałby dłużej, ale feralnego dnia, na historii, pozwolił sobie na głośne zreferowanie wyższości święta 3 Maja nad tym obchodzonym dwa dni wcześniej. Ponieważ zdarzenie miało ponoć miejsce w latach sześćdziesiątych to, w sumie, trudno się dziwić.
No i wpletli nas w ten kierat rekordu. Kumpel padł pierwszy. Obaj byliśmy na “zet”. Ale on był za mną. A w lutym fizyczka, jak zawsze, miała trudne dni. I szła od tyłu w dzienniku. Bronił się przez 30 minut, ale nie zdzierżył. Ja miałem to szczęście, że pani oprócz przepytywania, musiała jeszcze przeprowadzić lekcję. Zostaliśmy z koleżanka we dwoje. Nie sam na sam, niestety, ale bez dwój.
Uchowała się do pierwszego kwietnia. Pani z chemii zrobiła nam Prima Aprilisowy kawał. Niezapowiedziany sprawdzian, znaczy. Zostałem sam.
Kumple, którzy zrobili na mnie niezły interes, postanowili nie odpuszczać. W szkole (w drugim obiegu, rzecz jasna) pojawiły się informacje o stawkach i kwotach jakie można wygrać obstawiając ustanowienie nowego rekordu budy. Czułem się pomału jak koń na wyścigach.
Na moje szczęście czy nieszczęście sprawa obiła się o uszy mojego matematyka. Facet był super gostek. Konie kraść. Do tej pory wspominam go najlepiej z wszystkich nauczycieli tej szkoły. Ale w tej sprawie okazał się najgroźniejszym wrogiem. I nie do pokonaniaJ .
Pod sam koniec kwietnia, kiedy szkolne buki odliczały godziny do nowego rekordu i zaczynały liczyć krociowe zyski z zakładów, pan profesor poprosił mnie do tablicy. Nie miałem szans. Chwytając się brzytwy zaproponowałem układ. Na następny dzień pyta mnie znów. Jak wygram – skreśla lufę i jej po prostu nie ma. Jak przegram – dostaję dodatkowe dwie. Zgodził się bez żadnych oporów. Cały dzień i noc przesiedziałem nad zadaniami. Dodatkowo zasięgnąłem konsultacji najlepszego matematyka klas drugich, którym był mój dobry koleś. Czułem się pewnie. Do czasu. Po lekcji matematyki w dzienniku przy moim nazwisku widniały trzy lufy... Tak jak teraz przy nickuJ .
Po kilku miesiącach wyszło na jaw, że tym byłym uczniem, do którego dalej należy rekord jest on. Nasz matematyk. Teraz myślę, że to któryś z buków znających jego tajemnicę, chcąc zwiększyć zyski, w ostatniej chwili, niby to przypadkiem, wygadał się panu profesorowi. A przecież nikt nie lubi tracić rekordów. A co dopiero na rzecz jakiegoś małolata:)
Tak sobie myślę, że dobrze się stało. Bo to strasznie głupio być zaawansowaną wiekowo cnotąJ .
Inne tematy w dziale Rozmaitości