Nie wiem czy dużo, albo choćby ktokolwiek, z PT blogerów zajmuje się chowem chomików. Myślę, że wątpię, niemniej przypadkiem tacy też się tu mogą zdarzyć. Jeśli tak jest, proszę o kontakt. Ja, zasadniczo, do tej pory nie wydawałem się sobie facetem mogącym zajmować się uprawianiem tych bydląt, ale od pewnego czasu takiej pewności już nie mam. No to od początku.
Dwa lata temu, przebywając na wywczasach w Krynicy Morskiej, nawiasem pisząc z rodzicami zresztą, mój młodszy zstępny, najprawdopodobniej pod wpływem mocno operującego w tym dniu słońca, wpadł na pomysł, żeby po powrocie kupić sobie chomika. Sobie, czyli ku własnej uciesze. Natomiast obsługa zwierzęcia, jak to w każdym zoo bywa, musiała być dorosła. Co Jaśnie Pan ustalił dopiero, jak pomnę, po zakupie. Ponieważ ja w moim domu jestem jedynie głównie od spełniania zachcianek mojej małżonki, szanownej zresztą, i moich z nią (cokolwiek to znaczy) pociech, więc się mnie o zdanie specjalnie nikt nie pytał. Bydlę takie zostało wkrótce zakupione i przez dość długi czas żywot w moim domu sobie wiodło. Człowiek się, nie powiem, zdążył do tego przyzwyczaić i nawet polubił. Do tego stopnia, że rozpasł ją (samica to bowiem się okazała) do rozmiarów, które wskazywałyby, że mamy do czynienia raczej z kapibarą. Jak ktoś liznął zoologii to se wyobraża. Gryzoń gryzoniowi… wiadomo. Nierówny. Nic dziwnego, że mając niecałe 1,5 roku Pusia dostała udaru. I tu zaczął się cały dramat. Nie chodzi wcale o to, że trzeba było bydlę uśpić. To się odpłakało i dało temu cierpieniu wyraz (ja osobiście to nawet na piśmie i to, jak pamiętam, na salonie). Prawdziwy dramat zaczął się jednak później.
Mój zstępny uznał, że powodem zejścia Pusi, tym głównym, było pozostawienie jej samej w klatce. Bez partnera znaczy. Na nic zdały się perswazje, że chomik jako taki, zasadniczo jest jak tygrys albo niedźwiedź. Czyli samotnik. Kupiliśmy już nie jednego, ale dwa chomiki. Rodzeństwo. Samicę i samca, ale u nich kazirodztwa się nie piętnuje, a nawet zaleca. Więc też chyba nikogo nie zdziwi jak po chwili liczba chomików w klatce wzrosła do 11-tu. Tatuś, Mamusia i 9 małych. Ponieważ, jak chyba wspominałem, Bóg stworzył moje dzieci, przynajmniej w ich mniemaniu, do celów wyższych, to czynności związane z tzw. oporządzaniem, spadły na mnie i małżonkę moją. Szanowną zresztą. Nie wiem czy w tej kolejności, ale spadły. Jakoś z tego wybrnęliśmy, myślę. Odchowaliśmy, wspólnie z Pusią II, młode i nieopacznie wpuściliśmy do niej Puszka (na czas macierzyństwa był, głównie w trosce o jego bezpieczeństwo, chwilowo odsunięty). No i za chwilę znów byliśmy w ciąży. U chomików taki stan trwa około 4 tygodni. Tym razem ratowanie samca trzeba było rozpocząć znacznie wcześniej. W trybie natychmiastowym i w środku nocy. Przypadek sprawił, że któregoś dnia o 3 w nocy mój starszy zstępny znalazł się w pomieszczeniu, gdzie trzymaliśmy nasz chomiczy inwentarz. Gdyby nie to, z Puszka pozostałyby już strzępy. Modliszka, normalnie.
Nasza Pusia swoje okropne zachowania wobec partnera rekompensuje niesamowitą opiekuńczością wobec potomstwa. Nie inaczej było przy drugim miocie. Nie dość, że urodziła tego dużo więcej niż ustawa przewiduje, to wszystko jeszcze pięknie wykarmiła i odchowała. Te 10 młodych (wg książki nie powinno być w drugim miocie więcej jak osiem) dało nam jednak popalić. Jej zresztą też. Jadły dwa razy więcej niż miot poprzedni, szczały (biorąc pod uwagę jak często trzeba było sprzątać klatkę i ściółkę wymieniać) z pięć razy częściej, matkę doiły do nieprzytomności. Ale radochy było z nich też dużo więcej niż z tych poprzednich. Były prawdziwym rodzeństwem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. W przeciwieństwie do poprzedniego miotu wszystkie, mniej więcej, równie dobrze odchowane i odkarmione. Jak się człowiek patrzył na te ich zabawy to radość brała. Nie mam jeszcze wnuków, ale w końcu mogę sobie wyobrazić, jakie to musi być szczęście je mieć.
Wszystko musi mieć swój koniec. Obecność drugiego miotu w naszym domu też. Pusia była pod koniec macierzyństwa tak wykończona, że z ulgą porozdawaliśmy młode po kolegach zstępnego i znajomych. Żona moja, szanowna zresztą, chyba w geście solidarności z naszą chomiczą Matką Polką, oznajmiła wszem i wobec, że żadnych prokreacji w tym domu więcej nie będzie. Jak chodzi o chomiki, znaczy. No i wytrwała w tym jakie trzy tygodnie. Wracam dwa dni temu wieczorem do domu, drzwi wejściowe otwieram, a tu, na przedpokoju, przy świetle, Puszek z Puszką jak w scenie żywcem z Kamasutry. Obie klatki, otwarte, stoją obok. Podobnie jak moja żona i zstępny, którzy całe zdarzenie monitorują. Żeby czasem Modliszce się nie odwidziało pewnie. Ręce mi opadły. Bo to już nawet nie jest chów. To już można nazwać hodowlą. Jak jeszcze będą manipulować materiałem genetycznym w postaci odpowiednio dobranych samic i samców o określonych cechach to już będzie hodowla ful wypas. I dlatego, nie chcąc być w pewnym momencie tak zaskoczonym przez żonę jak powodzianie przez rząd i meteorologów, proszę blogerów – hodowców o pilny kontakt. Lubię improwizację, ale w tubkach. I nie w zakresie hodowli. I wolałbym być do tematu przygotowany.
Bo jakbym tak miał się z tego powodu obudzić z ręką w nocniku…
Inne tematy w dziale Rozmaitości