Człowiek z wiekiem robi się jak baba. Mięknie, znaczy. I na wspomnienia mu się, nie wiedzieć czemu, zbiera.
Oczywiście pierwszych sukcesów piłkarzy reprezentacji Francji nie pamiętam. I nie dlatego, że telewizja była jeszcze w powijakach, a w Polsce praktycznie jeszcze jej nie było. Ale te późniejsze to stoją mi wszystkie przed oczami. I te z lat 80-tych, i te z przełomu wieków. Dwa pokolenia wirtuozów. Nie mogą temu zaprzeczyć nawet ci, którzy za żabojadami nie przepadają.
I dziś ta wielka Piłka Francuska przez duże „F” odeszła definitywnie na emeryturę. Nie wiem czy na zawsze czy tylko na długo. Ale fakt jest faktem. Wraz z nią odchodzi też ostatni z jej przedstawicieli, ostatni piłkarski muszkieter, Thierry Henry. Symbol wielkości francuskiej piłki i symbol jej potężnego upadku. Symbol niesamowitej reprezentacyjnej skuteczności i wieloletniej gry na bardzo wysokim, żeby nie powiedzieć niebotycznym, poziomie. A jednocześnie symbol niezasłużonego, podpartego piłkarską i sędziowską nieuczciwością awansu do finałów MŚ i, od dziś, przykład bardzo smutnego, łagodnie rzecz ujmując, zakończenia reprezentacyjnej kariery. Bo Thierry Henry zakończył dziś, proszę szanownego grona, swoje występy w koszulce Tricolores.
Ja mam tak zawsze. Jak odchodzą zasłużeni dla czegoś ludzie czy, nazwijmy to, zjawiska to się z lekka wzruszam. Kumpel mówi, najczęściej przy wódce, że niepotrzebnie. Może i niepotrzebnie. Ale przynajmniej tyle się tej głupiej do reszty Francji jak i Henry’emu, uważam, należy. Mimo ich aktualnej totalnej beznadziejności.
Au revoir France, au revoir Thierry.
Inne tematy w dziale Rozmaitości