Przed godziną zakończył się dla naszych skoczków narciarskich sezon przygotowawczy do zimy. W tym sporcie jest tak, że ten sezon przygotowawczy sam w sobie jest dla paru lub parudziesięciu (trudno dociec) gości związanych z tym przemysłem niezłym sposobem na zbijanie kasy również w lecie, więc męczą przez całe lato skoczków, żeby show mógł go on. Ale ja nie o tym.
Doskonale tego lata skakali Polacy. Naprawdę. Miło było patrzeć jak leją butnych Germanów wszelkiej maści (Germanie, w masie i z osobna, jak może nie wszystkim wiadomo, rządzą tym sportem od zawsze i w sposób wyjątkowo bezkompromisowy). Innych oczywiście też lali, ale ja czerpię satysfakcję w skokach szczególnie wtedy jeśli wygrywamy z Austriakami, Niemcami, Szwajcarami tudzież Norwegami. Z powodów zasadniczo wielorakich.
Polskich skoczków powalających rywali na kolana było tego lata sporo, ale największy popłoch siali oczywiście Małysz ze Stochem. Ten drugi, przez długi czas, nawet większy. Tak się jednak złożyło, że obaj nasi zawodnicy nie wystąpili we wszystkich zawodach cyklu i z tego tytułu mieli stratę do Japończyka Ito. Ten jednakże na finał do Czech i Niemiec nie przyjechał, czym dał szansę obu Polakom. Krótko niewtajemniczonym wyjaśniając: aby zostać zwycięzcą letniego PŚ Stoch (z racji większej ilości wcześniejszych absencji) musiał wygrać obydwa finałowe konkursy LGP. Małysz - jeden wygrać, w drugim być trzeci. Albo dwa razy być drugi, co na jedno (punktowo) wychodzi. Był jeszcze trzeci Polak, który miał szansę na końcowe zwycięstwo, Dawid Kubacki, ale jego w tych rozważaniach tylko mimochodem wspominam, bo się de facto już w Libercu zupełnie pogubił, a dziś tylko to zagubienie potwierdził.
Przedwczoraj w Libercu Małysz zrobił wielki krok na drodze do wytyczonego celu. Wygrał. Stoch, jako że zajął tam trzecie miejsce, stracił szansę na generalną wygraną, ale podtrzymał tradycję kończenia każdego letniego występu na podium. Przed dzisiejszym konkursem Małyszowi wystarczało czwarte miejsce, żeby po raz czwarty w życiu zostać najlepszym skoczkiem świata w lecie. Polak nim nie został. Za to został zdyskwalifikowany. Za, jak wynika z punktu regulaminu, na który powołuje się FIS, zbyt długie siedzenie na belce startowej.
Małysz twierdzi, ze Tepes czyli facet, który od lat kieruje ruchem na skoczni i od lat robi to wyjątkowo tendencyjnie, dał mu zielone światło w momencie, kiedy panowały skrajnie niekorzystne warunki. Małysz czekał na sygnał Lepistoe, ale ten widząc co się święci, nie dawał sygnału do zjazdu. W końcu dał, ale za późno i Polak zjechał na czerwonym.
O duecie Hofer (szef konkursów PŚ w skokach) – Tepes (prawa ręka, albo jak kto woli lewa noga Hofera) pisałem, nawet na salonie, parę razy. To moim zdaniem para, której odsunięcie od skoków jest warunkiem sine qua non uzdrowienia tego, idącego coraz bardziej w złą stronę, sportu. Co nie zmienia faktu, że Lepistoe mógłby się nauczyć na starość przepisów. Ma, niewątpliwie, na koncie wiele pierwszorzędnych sukcesów, ale jego błędy bardzo dużo nas czasem kosztują. Ten w każdym razie nie jest pierwszy.
Chyba, że zrobił to specjalnie po to, żeby rozpocząć wojnę na śmierć i życie z Tepesem i dzisiaj jeszcze zażąda wglądu w papiery FIS i wykaże, że Tepes ewidentnie i celowo złamał przepisy. A jeśli tak to werdykt może być dla Jugola tylko jeden - wylot. Tak się każe recydywę. I wtedy, z punktu widzenia polskiej reprezentacji i samego Malysza, skórka będzie być może warta wyprawki. W przeciwnym razie trener do finansowego ukarania. Na miarę ukradzionego Małyszowi sukcesu.
PS
Austriacy dalej bez humoru. Zdyskwalifikowali Malysza to ich dziś znokautował Stoch. A już Morgenstern i Schlierenzauer witali się z gąską.
Inne tematy w dziale Rozmaitości